Urodzony w USA – na nowo!

Kat.: Do poczytania Utw.: 26.09.2021 Daniel Wyszogrodzki

Spis treści

Daniel Wyszogrodzki. Urodzony w USA – na nowo! Fot. Greg PoymanskiDaniel Wyszogrodzki. Urodzony w USA – na nowo! Fot. Greg Poymanski

W pewien styczniowy poniedziałek powiedziałem na antenie Radia 357, że byłem na koncercie Bossa w New Jersey w 1984 roku. Odezwał się do mnie Wojciech Markos Markiewicz – na tym forum przedstawiać go nie muszę – i zaproponował napisanie wspomnienia o tym koncercie.

Zgodziłem się chętnie – z dwóch powodów. Po pierwsze, był to dla mnie jeden z najważniejszych koncertów w życiu. Po drugie: cieszy mnie aktywność fanklubu Blood Brothers Poland, którą śledzę i której serdecznie kibicuję. A koszulkę BBP nosiłem z dumą 19 czerwca 2016 roku w Berlinie na niezapomnianym występie w ramach „The River Tour”, na którym Boss pozdrowił polskich fanów. Zanim jednak przejdę do rzeczy, muszę umieścić koncert z 1984 roku we właściwym kontekście: gdzie Boss, a gdzie ja.

W 1981 roku znalazłem się po raz pierwszy w życiu w Nowym Jorku. Był wrzesień, już na miejscu przeczytałem (w magazynie Rolling Stone), że spóźniłem się o tydzień na wielki koncert Simona & Garfunkela w Central Parku i myślałem, że się pochlastam. Bo wyjechałem do Stanów w poszukiwaniu muzyki, serio – mogę to dzisiaj potwierdzić. Byłem maniakiem (nieszkodliwym, ale zdeterminowanym), pasjonatem muzyki, marzyłem o chodzeniu po Nowym Jorku śladami Boba Dylana, o płytach i o koncertach. I nie traciłem ani chwili, choć musiałem się tego Nowego Jorku nauczyć, co zajęło mi trochę czasu (bez Internetu, komórki i GPS, jakkolwiek trudno to sobie wyobrazić). Znalazłem Carnegie Hall i Broadway, kluby na Greenwich Village i Madison Square Garden, jednak o Springsteenie nie słyszałem. Podkreślam: interesowałem się muzyką, miałem niezłą (jak na PRL) kolekcję płyt, czytywałem po angielsku, co tylko wpadało nam w ręce (niewiele), ale nie wiedziałem, kim jest ów „Boss”.

Na szczęście chłonąłem Amerykę wszystkimi zmysłami, uczyłem się Ameryki codziennie – całej fascynującej popkultury, długo by opowiadać ile mieliśmy wtedy do nadrobienia. A okazało się, że na poznawanie Ameryki mam nagle mnóstwo czasu: wiadomy generał 13 grudnia pozbawił mnie możliwości powrotu do domu na gwiazdkę, a fakt ten zaważył na całym moim dalszym życiu. Ale chyba pozytywnie, bo w ramach tej wymuszonej „dziekanki” (byłem wówczas studentem UW) pomieszkałem sobie w Nowym Jorku aż do odwołania wojny w Polsce, a nawet nieco dłużej (wróciłem w końcu do kraju we wrześniu 1984).


Daniel Wyszogrodzki. Fot: archiwum autora/zwierciadlo.plDaniel Wyszogrodzki. Fot: archiwum autora/zwierciadlo.pl

Moim idolem numer jeden był wtedy Bob Dylan, więc wkręciłem się szybko w grono kolekcjonerów, dzięki którym udało mi się zdobyć dostęp do bootlegów tego artysty. Uzbieranie oficjalnej dyskografii było kwestią czasu, natomiast w „drugim obiegu” trzeba było mieć znajomości. I to właśnie jeden z tamtych zakręconych nowojorskich kolekcjonerów od Dylana zapytał mnie, czy znam Springsteena. Zdziwił się, że nie. Powiedział mi, że powinienem szybko to nadrobić, bo – cytuję – „Springsteen jest lepszy od Dylana”. Better than Dylan?... Powinienem był go pobić za bluźnierstwo, ale pozwalał mi przegrywać swoje bootlegi na kasety, a oryginalne nielegalne winyle kosztowały wówczas fortunę… Zamiast tego postanowiłem „temu Bossowi” dać szansę.

Pierwszy kontakt nie wypadł najlepiej, do czego przyznaję się dziś ze wstydem, proszę docenić szczerość i wolę samokrytyki. Moje poznawanie Ameryki przejawiało się także i tym, że na okrągło chodziłem do kina, nadrabiać zaległości z klasyki, ale wyłapywałem również wszystkie filmy muzyczne, w Polsce nie pokazywano ich wtedy prawie wcale. Tak trafiłem na dokument koncertowy „No Nukes”… Koncert odbył się w Madison Square Garden w 1979 roku, artyści protestowali na nim przeciwko energii jądrowej, co mi zupełnie nie przeszkadzało. Z nazwisk wykonawców na plakacie rozpoznałem połowę, ale był wśród nich James Taylor, byli Crosby, Stills & Nash (niestety bez Younga), był również zespół The Doobie Brothers, który oczarował mnie przebojem „What a Fool Belives”, często nadawanym w stacjach radiowych. No i ten Springsteen.

„No Nukes”, jeśli ktoś zna ten koncert, to wiadomo: „Mockingbird” małżeństwa (wtedy) Carly Simon i James Taylor, dla mnie rewelacja, taka chemia, że iskry lecą, wspaniały Jackson Brownie, który dopiero w Stanach wzbogacił moja listę singers-songwriters (w Polsce był nieznany), odkryciem okazała się rudowłosa Bonnie Raitt, śpiewająca z gitarą przebój „Runaway”. Czekam na Springsteena, ledwo wiem, jak facet wygląda, a na mój gust nie wygląda na „śpiewającego poetę”, raczej na rock’n’rollowca, co z lekka mnie do niego zniechęca (byłem na etapie śpiewających poetów). Pierwsza piosenka, „The River”, podoba mi się, ale tekst jest realistyczny, „przyziemny”, spodziewałem się czegoś innego po piosenkarzu „lepszym od Dylana”, Dylana, którego zresztą imituje – co on z tą harmonijką, przecież to już było… Zgoda, śpiewa fantastycznie, od pierwszej chwili urzeka mnie jego głos, ma ogromną moc, ale nie ma w nim magii Dylana, jest tylko siła, zwłaszcza, kiedy w „Thunder Road” rozkręca się cały zespół. A potem to już czysty rock – grają jakiś numer ze starej listy przebojów (było to „Quater to Three”, teraz już to wiem), Springsteen zachowuje się na scenie jak wariat – biega, pada na kolana...

Przypominam: to jest mój pierwszy kontakt. I sam już nie wiem, czy spodziewałem się odkryć Springsteena na filmie „No Nukes”, czy poszedłem „wyrównać rachunki” za to niestosowne porównanie do Dylana. Na szczęście piosenka „The River”, najbardziej w moim ówczesnym guście, utkwiła mi w pamięci, a resztę zrobiło nowojorskie radio. „Born To Run” był stałym punktem programu, zakochałem się w piosence „Hungry Heart”, w której chórki zaśpiewali – na modłę Beatlesów – Floe i Eddie z zespołu The Turtles. Ale najlepsze, że kilka miesięcy w Nowym Jorku, kilka koncertów i nieustanna obecność radia, sprawiły, że odrzuciłem przywiezione z Polski uprzedzenia do rock’n’rolla. Była to muzyka, na której dorastałem, ale kiedy odkryłem jazz i folk – odrzuciłem rocka.

The Legendary 1979 No Nukes ConcertsThe Legendary 1979 No Nukes Concerts

Wielki dzień nastąpił, kiedy kupiłem dwupłytowy album The River. To wtedy doszło do mojej prawdziwej inicjacji z muzyką Bossa, którego sam już zaczynałem tytułować Bossem, w końcu wszyscy wkoło tak robili. To był album, którego nie mogłem przestać słuchać, zmieniałem tylko strony i albo grałem przez tydzień drugą (od „Hungry Heart”, przez „Out In The Street”, które stało się moim własnym hymnem, musiałem przecież w tym Nowym Jorku pracować, po tytułowy utwór „The River”, przy którym miałem ciary), albo fiksowałem się na czwartej stronie (z wielkim finałem Drive All Night plus „Wreck On The Highway”), albo zaczynałem od początku. W rok po moim przybyciu do Nowego Jorku ukazała się Nebraska. Miałem już wtedy, jeżeli nie wszystkie, to większość płyt Bossa, byłem fanem. Ale ta była całkowitym zaskoczeniem. Mroczne, solowe nagrania Springsteena, nie miały nic z rock’n’rolla, wpisywały się bardziej w nurt folkowy, nurt amerykańskiej muzyki ludowej, który fascynował mnie wówczas na równi z jazzem.

Woody Guthrie, Pete Seeger, grupa The Weavers, to byli muzyczni bohaterowie moich wczesnych fascynacji amerykańską kulturą, ich śladami – zamazanymi już wtedy przez czas – wędrowałem po Manhattanie, poszukując starych płyt, starych książek. To zainteresowanie muzyką folk doprowadziło mnie kiedyś do Dylana, nie odwrotnie. Bruce Springsteen z Nebraski był śpiewającym poetą, jakiego chciałem usłyszeć przed rokiem. Ja się zmieniłem, ale i Boss się zmienił. Amerykańska prasa natychmiast wychwyciła te relacje: Woody Guthrie i dramatyczne ballady o prostych ludziach stawianych przez los w skomplikowanych sytuacjach, Springsteen wpisywał się we wspaniałą, wielopokoleniowa tradycję. Jak wiemy dziś, nie był to epizod, po latach nagrał płytę The Ghost of Tom Joad, której sam tytuł nawiązywał do pieśni i prozy Guthriego – Woody był pierwowzorem postaci Toma Joada z powieści „Grona gniewu” Steinbecka, powieściopisarz przyjaźnił się z bardem w latach wielkiego kryzysu. Po latach, na pierwszym wielkim wydawnictwie koncertowym Live 1975-85 Springsteena znalazło się wykonanie najbardziej znanej piosenki Guthriego „This Land Is Your Land”, uznawanej za nieoficjalny (albo raczej „oddolny”) hymn Stanów Zjednoczonych. Nie koniec na tym – mijają lata, a Springsteen wydaje Seeger Sessions i okazuje się, że i Boss i ja przez całe życie dzielimy podobne fascynacje. Jednym z głównych powodów mojego wyjazdu do USA w 1981 (całkiem serio) było marzenie o koncercie Pete’a Seegera. Byłem potem na wielu jego koncertach, śpiewałem razem z nim i z jego publicznością. Po latach te same piosenki śpiewała publiczność Springsteena.


Born In The U.S.A. Tour - East Rutherford, Brendan Byrne ArenaBorn In The U.S.A. Tour - East Rutherford, Brendan Byrne Arena

No i wreszcie przyszło lato 1984 roku, moja amerykańska przygoda powoli dobiegała końca, a tu Bruce Springsteen wydaje płytę – Born in the USA. To było szaleństwo! Zaczęło się od singla i teledysku „Dancing in the Dark”, który nie tylko spopularyzował nowy album, ale rozsławił imię Bossa na całym świecie. Warto pamiętać, że Bruce Springsteen nie był wcześniej znany poza Stanami. Jego legendarny dziś występ w londyńskim Hammersmith Odeon w 1975 roku uznany był początkowo za porażkę. Album Born in the USA zmienił wszystko. Nowością w muzyce Bossa stały się syntezatorowe riffy, z tym najprostszym i najsłynniejszym – tytułowym. Na płycie było dwanaście premierowych piosenek, aż siedem z nich ukazało się na singlach.

Jak wspomniałem, po trzech latach w Nowym Jorku, szykowałem się na powrót do Polski, aby kontynuować przerwane studia. Chciałem spędzić w kraju wakacje, po długiej nieobecności, spotkać się z przyjaciółmi, wyskoczyć w góry czy nad morze. Zrezygnowałem z tych planów w dniu, w którym Boss ogłosił trasę koncertową. Sensacją w mojej okolicy stała się zapowiadana seria koncertów w New Jersey, tryumfalne „homecoming” artysty, tak bardzo związanego z rodzinnym stanem. Zdobyłem bilety na 17 sierpnia, Brendan Byrne Arena znałem doskonale z wielu koncertów, jakie widziałem tam wcześniej. Ale nigdy przedtem żaden artysta nie sprzedał w tym obiekcie serii dziesięciu koncertów, co oznacza dziesięć razy dwadzieścia tysięcy ludzi (w przedziale od 5 do 20 sierpnia). To był rekord. Bez chwili wahania zmieniłem plany i zostałem w Nowym Jorku na całe lato, całe piekielne nowojorskie lato. Kiedy jechałem do New Jersey w dniu 17 sierpnia (był to piątek, pamiętam), czułem, że biorę udział w niezwykłym wydarzeniu – zakorkowane tunele z Manhattanu, zablokowane zjazdy z autostrad, Brendan Byrne Arena stało się wtedy centrum całego muzycznego świata. A temperatura wewnątrz obiektu okazała się wyższa, niż sierpniowe upały – dwadzieścia tysięcy ludzi w stanie gorączki!

Przez trzy lata chodziłem na koncerty największych światowych artystów, ale już od pierwszych dźwięków (riff „Born in the USA”, a jakże), nie miałem wątpliwości, że Boss przebije wszystko, co do tej pory widziałem. Niewiarygodna energia, fenomenalne nagłośnienie, genialny repertuar – Springsteen grał retrospektywę całej kariery, zmieniając brzmienie od akustycznych piosenek Nebraski, po skład swojego E-Street Band rozszerzony o dynamiczną sekcję dętą Miami Horns. W kilku utworach pojawił się Steven Van Zandt, który wcześniej opuścił grupę, w „Dancing in the Dark” Boss wyciągnął na scenę dziewczynę z widowni, podstawioną, ale jakie to miało znaczenie.

Springsteen grał, grał i grał. Teraz mogę się do tego przyznać, bo sprawa uległa przedawnieniu, ale nagrywałem wtedy wszystkie koncerty na magnetofonie, małym stereofonicznym sony, który przemycałem do sali ukrywając w garderobie w okolicach intymnych. Na koncercie Springsteena w Meadowlands Arena przestraszyłem się, że zabraknie mi kaset. I zabrakło mi ich! Kilkanaście piosenek w pierwszej części, kilkanaście w drugiej. Przed przerwą Boss i jego zespół zagrali „Thunder Road”, po przerwie – „Hungry Heart”. Na koniec przygotowali tryptyk „Bobby Jean” – „Backstreets” – „Rosalita”. Oczywiście to nie był koniec. Po długiej przerwie niezmordowani muzycy wrócili zagrać „Jungleland” i „Two Hearts”. Potem był chyba jeszcze jakiś cover, którego nie rozpoznałem, i wreszcie utwór, na który czekało dwadzieścia tysięcy oszalałych, zachwyconych fanów, utwór, który stworzył „Szefa Szefów”: „Born to Run”.
I na tym koniec? A gdzie tam! Na razie skończyły mi się tylko kasety. Zapalono światła, ale nikt nie opuszczał swojego miejsca. Mijały długie minuty, publiczność czekała. Zastanawiałem się, czy coś jeszcze zostało, na co właściwie czekamy? Nie było piosenki, która mogłaby przebić finał, Springsteen zagrał wszystkie najważniejsze utwory ze swojego repertuaru. Ale czekałem, jak wszyscy. Tymczasem publiczność zaczęła zabawiać się sama, tworząc tak zwaną „meksykańską falę”, jak na meczu piłkarskim. Światła się paliły, publiczność falowała, a ja falowałem razem z nią, podnosząc się z miejsca przy kolejnych nawrotach. I nagle światła zgasły...

Witani ogłuszającym wrzaskiem dwudziestu tysięcy gardeł, Boss i jego ekipa powrócili na scenę. Fakt, Springsteen zagrał wszystkie najważniejsze utwory ze swojego repertuaru, ale kto powiedział, że musi się do niego ograniczać? To był czas, kiedy Boss ruszał w tan, jak na rock’n’rollowej zabawie, to był czas składanki hitów, na których się wychował – nastolatek z New Jersey z gitarą i marzeniami. Z wielkim głosem i jeszcze większym talentem. To był czas hołdu dla idoli idola, „Detroit Medley”, zestaw połączonych ze sobą tanecznych przebojów z lat 50. i 60. Ich wybór zmieniał się zresztą z koncertu na koncert, a były to między innymi piosenki „Back in the USA”, „Devil With a Blue Dress On”, „Good Golly Miss Molly”, „C. C. Rider”, „Shake, High School Confidential”, „Kansas City”. Dziesięć minut rockowego dziesięcioboju na scenie.

Ale i to nie był koniec, o nie. Bruce Springsteen, E-Street Band i Miami Horns, jakby tego wszystkiego jeszcze było mało, wykonali na zakończenie dwa wielkie przeboje swojej młodości, „Twist and Shout” i „Do You Love Me?” Czy my go kochamy? Też pytanie! Reszta była powrotem, powrotem do Nowego Jorku i powrotem do Polski, gdzie zacząłem terroryzować przyjaciół muzyką Bossa, zmuszałem ich do słuchania. Ale i oni wiedzieli już o Springsteenie – w TVP pokazywano teledysk „Dancing in the Dark”.


 

The 1992-93 World Tour - East Rutherford, Brendan Byrne ArenaThe 1992-93 World Tour - East Rutherford, Brendan Byrne Arena

W kolejnych latach widywałem Bossa wiele razy. Pamiętam koncert w tym samym miejscu w New Jersey i ponownie był to maraton. Bruce Springsteen, ale już bez E-Street Band, powrócił na jedenaście (!) koncertów do Brendan Byrne Arena w sierpniu 1992 roku (ja widziałem go wtedy 4 sierpnia) – bijąc własny rekord. To było światowe tournée po jednoczesnym wydaniu dwóch albumów Human Touch i Lucky Town. Fani Bossa byli na niego rozżaleni – nie tylko zrezygnował ze swojej grupy, najlepszego zespołu przyjaciół w historii rocka, ale zaczął „gwiazdorzyć” i… przeniósł się z New Jersey do Kalifornii. Niewybaczalne! To już nie był ten Boss, którego w 1984 mogliśmy zanieść na ramionach do Białego Domu i obwołać prezydentem Stanów Zjednoczonych przez aklamację. Poza tym wydał dwie najgorsze płyty w dotychczasowej karierze.

Osobnym przeżyciem były dla mnie dwa solowe koncerty Bossa w Sali Kongresowej w Warszawie (czy ktoś jeszcze pamięta ten piękny obiekt?) w trasie promującej album The Ghost of Tom Joad w 1997 roku. A dlaczego dwa? Dlatego, że w piątek poszedłem na akredytację z Machiny, żeby napisać sprawozdanie. A solowy Boss tak mnie zachwycił, że od razu po koncercie kupiłem od konika bilet na sobotę i wróciłem z magnetofonem – nagrałem występ Bossa w Warszawie 10 maja 1997 roku.

Inny ważny dla mnie epizod z Bossem, to koncert, na którym nie on – wyjątkowo – był główną gwiazdą, a nasz nieco starszy idol. Był to wielki benefis z okazji 90-lecia Pete’a Seegera, na który specjalnie poleciałem z Warszawy do Nowego Jorku w 2009 roku. To czterogodzinne wydarzenie obywało się w Madison Square Garden, a wystąpiła na nim konstelacja gwiazd, oddających hołd nestorowi amerykańskiej sceny folkowej. Koncert zamykał, to jasne, Springsteen, który z towarzyszeniem Toma Morello, wykonał piosenkę „The Ghost of Tom Joad”, po czym wziął udział w zbiorowym, wspólnotowym odśpiewaniu „This Land Is Your Land”. I tyle.

Na koncercie w Berlinie w 2016 roku widziałem się z częścią polskiego fanklubu, więc nie będę już teraz wracać do tamtego wydarzenia, chociaż był to jeden z najlepszych koncertów Bruce’a Springsteena, jaki kiedykolwiek widziałem. Chyba nawet drugi po tym historycznym z 1984 roku – niepowtarzalnym, wyjątkowym. Koncertem, który był dopełnieniem mojej pierwszej amerykańskiej przygody. I po którym ja sam poczułem się BITUSA.


Daniel Wyszogrodzki. Fot: archiwum autora/ Radio357Daniel Wyszogrodzki. Fot: archiwum autora/ Radio357

PS
Regularnie jeżdżę latem do Juraty, gdzie zatrzymuję się w Domu Pracy Twórczej PAN. Dziwnym nie jest, że w 2016 paradowałem tam w koszulce Blood Brothers Poland, byłem na świeżo po czerwcowym koncercie w Berlinie. Po powrocie do domu znalazłem informację w folderze „inne”. Napisał do mnie słynny profesor anglista, amerykanista, poeta i tłumacz, wielki znawca popkultury, Jerzy Jarniewicz. Jak się okazało znaliśmy się z widzenia od lat, kłanialiśmy się sobie w Juracie co roku. Dopiero jednak, kiedy wyjechałem z DPT, profesor zapytał w recepcji, kto to był ten łysy w tej koszulce. No i się okazało… Wiedzieliśmy o sobie, nie znając się osobiście, przez całe lata. Od tamtej pory przyjaźnimy się, odbywamy w Juracie letnie dyskusje, ale nie tylko tam, a co więcej – profesor był recenzentem mojej pracy doktorskiej z historii musicalu, którą obroniłem w Instytucie Badań Literackich PAN (w dniu koncertu Paula McCartneya w Krakowie, ale to osobna historia – na koncert zdążyłem). Hej, drogi Jerzy – gdyby nie Blood Brothers Poland być może nie znalibyśmy się do dzisiaj. Dla mnie byłaby to niepowetowana strata!

Zobacz też:

Odsłony: 2390