Urodzony w USA – na nowo! - Lato 1984. To było szaleństwo!
Spis treści
Born In The U.S.A. Tour - East Rutherford, Brendan Byrne Arena
No i wreszcie przyszło lato 1984 roku, moja amerykańska przygoda powoli dobiegała końca, a tu Bruce Springsteen wydaje płytę – Born in the USA. To było szaleństwo! Zaczęło się od singla i teledysku „Dancing in the Dark”, który nie tylko spopularyzował nowy album, ale rozsławił imię Bossa na całym świecie. Warto pamiętać, że Bruce Springsteen nie był wcześniej znany poza Stanami. Jego legendarny dziś występ w londyńskim Hammersmith Odeon w 1975 roku uznany był początkowo za porażkę. Album Born in the USA zmienił wszystko. Nowością w muzyce Bossa stały się syntezatorowe riffy, z tym najprostszym i najsłynniejszym – tytułowym. Na płycie było dwanaście premierowych piosenek, aż siedem z nich ukazało się na singlach.
Jak wspomniałem, po trzech latach w Nowym Jorku, szykowałem się na powrót do Polski, aby kontynuować przerwane studia. Chciałem spędzić w kraju wakacje, po długiej nieobecności, spotkać się z przyjaciółmi, wyskoczyć w góry czy nad morze. Zrezygnowałem z tych planów w dniu, w którym Boss ogłosił trasę koncertową. Sensacją w mojej okolicy stała się zapowiadana seria koncertów w New Jersey, tryumfalne „homecoming” artysty, tak bardzo związanego z rodzinnym stanem. Zdobyłem bilety na 17 sierpnia, Brendan Byrne Arena znałem doskonale z wielu koncertów, jakie widziałem tam wcześniej. Ale nigdy przedtem żaden artysta nie sprzedał w tym obiekcie serii dziesięciu koncertów, co oznacza dziesięć razy dwadzieścia tysięcy ludzi (w przedziale od 5 do 20 sierpnia). To był rekord. Bez chwili wahania zmieniłem plany i zostałem w Nowym Jorku na całe lato, całe piekielne nowojorskie lato. Kiedy jechałem do New Jersey w dniu 17 sierpnia (był to piątek, pamiętam), czułem, że biorę udział w niezwykłym wydarzeniu – zakorkowane tunele z Manhattanu, zablokowane zjazdy z autostrad, Brendan Byrne Arena stało się wtedy centrum całego muzycznego świata. A temperatura wewnątrz obiektu okazała się wyższa, niż sierpniowe upały – dwadzieścia tysięcy ludzi w stanie gorączki!
Przez trzy lata chodziłem na koncerty największych światowych artystów, ale już od pierwszych dźwięków (riff „Born in the USA”, a jakże), nie miałem wątpliwości, że Boss przebije wszystko, co do tej pory widziałem. Niewiarygodna energia, fenomenalne nagłośnienie, genialny repertuar – Springsteen grał retrospektywę całej kariery, zmieniając brzmienie od akustycznych piosenek Nebraski, po skład swojego E-Street Band rozszerzony o dynamiczną sekcję dętą Miami Horns. W kilku utworach pojawił się Steven Van Zandt, który wcześniej opuścił grupę, w „Dancing in the Dark” Boss wyciągnął na scenę dziewczynę z widowni, podstawioną, ale jakie to miało znaczenie.
Springsteen grał, grał i grał. Teraz mogę się do tego przyznać, bo sprawa uległa przedawnieniu, ale nagrywałem wtedy wszystkie koncerty na magnetofonie, małym stereofonicznym sony, który przemycałem do sali ukrywając w garderobie w okolicach intymnych. Na koncercie Springsteena w Meadowlands Arena przestraszyłem się, że zabraknie mi kaset. I zabrakło mi ich! Kilkanaście piosenek w pierwszej części, kilkanaście w drugiej. Przed przerwą Boss i jego zespół zagrali „Thunder Road”, po przerwie – „Hungry Heart”. Na koniec przygotowali tryptyk „Bobby Jean” – „Backstreets” – „Rosalita”. Oczywiście to nie był koniec. Po długiej przerwie niezmordowani muzycy wrócili zagrać „Jungleland” i „Two Hearts”. Potem był chyba jeszcze jakiś cover, którego nie rozpoznałem, i wreszcie utwór, na który czekało dwadzieścia tysięcy oszalałych, zachwyconych fanów, utwór, który stworzył „Szefa Szefów”: „Born to Run”.
I na tym koniec? A gdzie tam! Na razie skończyły mi się tylko kasety. Zapalono światła, ale nikt nie opuszczał swojego miejsca. Mijały długie minuty, publiczność czekała. Zastanawiałem się, czy coś jeszcze zostało, na co właściwie czekamy? Nie było piosenki, która mogłaby przebić finał, Springsteen zagrał wszystkie najważniejsze utwory ze swojego repertuaru. Ale czekałem, jak wszyscy. Tymczasem publiczność zaczęła zabawiać się sama, tworząc tak zwaną „meksykańską falę”, jak na meczu piłkarskim. Światła się paliły, publiczność falowała, a ja falowałem razem z nią, podnosząc się z miejsca przy kolejnych nawrotach. I nagle światła zgasły...
Witani ogłuszającym wrzaskiem dwudziestu tysięcy gardeł, Boss i jego ekipa powrócili na scenę. Fakt, Springsteen zagrał wszystkie najważniejsze utwory ze swojego repertuaru, ale kto powiedział, że musi się do niego ograniczać? To był czas, kiedy Boss ruszał w tan, jak na rock’n’rollowej zabawie, to był czas składanki hitów, na których się wychował – nastolatek z New Jersey z gitarą i marzeniami. Z wielkim głosem i jeszcze większym talentem. To był czas hołdu dla idoli idola, „Detroit Medley”, zestaw połączonych ze sobą tanecznych przebojów z lat 50. i 60. Ich wybór zmieniał się zresztą z koncertu na koncert, a były to między innymi piosenki „Back in the USA”, „Devil With a Blue Dress On”, „Good Golly Miss Molly”, „C. C. Rider”, „Shake, High School Confidential”, „Kansas City”. Dziesięć minut rockowego dziesięcioboju na scenie.
Ale i to nie był koniec, o nie. Bruce Springsteen, E-Street Band i Miami Horns, jakby tego wszystkiego jeszcze było mało, wykonali na zakończenie dwa wielkie przeboje swojej młodości, „Twist and Shout” i „Do You Love Me?” Czy my go kochamy? Też pytanie! Reszta była powrotem, powrotem do Nowego Jorku i powrotem do Polski, gdzie zacząłem terroryzować przyjaciół muzyką Bossa, zmuszałem ich do słuchania. Ale i oni wiedzieli już o Springsteenie – w TVP pokazywano teledysk „Dancing in the Dark”.