St. Louis 2008 – Show przez duże „S”
29 fantastycznych kawałków składających się na przeszło trzygodzinny show przez wielkie „S”. A wszystko za sprawą niezrównanego, niebywałego, jedynego w swoim rodzaju Bossa i E Street Band. Nie mogliśmy się doczekać naszej rockowej uczty do tego stopnia, że gnając autostradą I-44 na północ dotarliśmy na miejsce na jakieś 6 godzin przed czasem. O wejściu do hali o tej porze nawet nie było mowy. Pozostało podziwiać uroki St Louis.
Ponieważ bilety nabyłem nieco za późno – tzn. na jakieś 5 tygodni przed koncertem – na miejsca zaliczane do General Admission (sektor przed sceną zwany też PIT-em) szans nie było. Wylądowaliśmy na miejscach zgodnie z biletem, ale to było trudne do zaakceptowania. Do koncertu zostało przeszło 2 godziny i cały ten czas spędziłem na poszukiwaniu czegoś bardziej odpowiedniego. W końcu przed samym „gwizdkiem” znalazłem czego chciałem. I pomijam fakt, że przez jakiś czas musiałem pogrywać z ochroną różne gierki aby utrzymać z wielkim trudem zdobytą pozycję. Wykopywali nas kilkakrotnie, ale my w tempie ekspresowym wracaliśmy na uprzednio zdobyte przyczółki.
Czas mijał a Bossa i E Street Band ani śladu. Po godzinie oczekiwania naście, a może i dziesiąt tysięcy głosów pełnych entuzjazmu zaczęło domagać się widowiska. Kolejne pół godziny musiało jeszcze upłynąć nim pierwsze takty „Then She Kissed Me” rozbrzmiały pod kopułą hali i w naszych głowach, sercach, duszach, gardłach... :) To było wielkie Coś ... Od pierwszego akordu do ostatniej wypełnionej niemierzalną Springsteenowską energią sekundy. To było coś czego słowami, zdjęciami, ścieżką dźwiękową, a nawet kompletnym zapisem audio-video wyrazić się nie da. To trzeba przeżyć! To trzeba poczuć! Tego trzeba doświadczyć osobiście!
Od pierwszego akordu, od pierwszej frazy Boss zabrał się za publiczność. I mimo Stanów nie była to – przynajmniej początkowo – najlepsza widownia jaką można sobie wyobrazić, na jaką nikt inny tak bardzo jak Bruce i E Street Band zasługują. Ale jak długo można pozostać obojętnym, czy może lepiej chłonąć statycznie zjawisko zwane E Street Band, zwłaszcza jak powietrze przesyca eksplodująca wprost ze sceny muzyczna adrenalina i duch rock’n’rolla. Nie ma takiego tłumu, nie ma takiej widowni, która atakowana sekwencją takich hitów jak „Radio Nowhere”, „Out in the Street”, „Adam Raised a Cain” czy „Randezvous” nie da się porwać, nie da się ponieść poza granice rozumowego pojmowania – wprost do krainy Bruce’n’Rolla!!!
I wtedy zaczęło się na dobre. Mimo braku Patti i nie pełnej dyspozycji Big Man’a, Boss i jego ekipa udowodnili, że legenda i opinia najlepiej grającego na żywo bandu trwa i trwać będzie!
Boss z ekipą zagrał jakieś 30 procent (a może więcej) utworów na życzenie publiczności zbierając plansze z pobożnymi życzeniami. Jak na wstępie zaznaczył „I’ll challange the band” tak też uczynił. Jak zwykle Max wycisnął z perkusji ile się da, poparty niebywałym „powerem” trzech gitar. Już na wielu koncertach tak i teraz „Badlands” stanowiło absolutne apogeum całego show.
W towarzystwie Bruce’a czas mijał w magicznej atmosferze, atmosferze ducha młodości i pozytywnej energii. Widziałem siedemdziesięciolatków skaczących przy dźwiękach „Dancing In the Dark”. Nawiasem mówiąc szczęściara ta nastolatka, którą to Boss zaprosił do tańca.
Koncert zakończyły „Little Queenie” i „Twist and Shout”. I jak po takich kawałkach tak po prostu wyjść z hali??? Eh...Teraz pozostało nam tylko powykręcać koszulki, obniżyć ciśnienie chociaż do 140, po przeszło trzech godzinach tańca, skakania i różnych innych wygibasów zmusić nogi do ostatniego wysiłku – dotarcia do samochodu.
To co zaprezentował Bruce i E Street Band tamtego wieczoru to zbiór wszystkiego co najlepsze, słoneczne, pozytywnie energetyczne, inspirujące, radość dające, puls przyśpieszające, uśmiech wywołujące, marzenia spełniające, kolorowe sny wywołujące, satysfakcję i spełnienie przynoszące, uskrzydlające, czarujące, wiosną pachnące, duszę leczące, ukojeniem i miłością serce wypełniające, harmonię wprowadzające, świat kolorami tęczy malujące!!! Resztę dopowiedzcie sobie sami ...
PS. Jest kilka teorii dlaczego koncert rozpoczął sie z blisko 1,5 godzinnym opóźnieniem. Jedna z nich to taka, że Bruce czekał ze startem na prominentnych graczy baseball’a, którzy na krótko przed koncertem zakończyli mecz w St Louis. Kolejna odnosi się do niedyspozycji Big Man’a. Ponoć przed samym koncertem Clarence nie czuł się najlepiej – a dokładnie mówiąc nie było z nim dobrze i zanosiło się, że nici z całego przedsięwzięcia. Ja raczej skłaniam się do tej drugiej wersji biorąc pod uwagę występ Big Man’a. To absolutnie nie był ten gość, którego wszyscy dobrze znamy.
- Koncert odbył się w St Louis, w Scottrade Center, 23 sierpnia 2008 r.
- Zobacz setlistę tego koncertu!