Święty Mikołaj w lipcu

Kat.: Relacje Utw.: 14.07.2008 Piotr Janicki © E-mail
fot: Piotr Janicki © www.springsteen.pl
fot: Piotr Janicki © www.springsteen.pl

Decyzja o wyjeździe do Helsinek na koncert Bossa zapadła już w grudniu 2007. Dobre połączenie z Gdańskiem tanimi liniami lotniczymi, dostępność biletów w ramach pierwotnej puli sprzedawanej przez Internet tudzież genetyczna niechęć do podróżowania za Odrę wystarczyły aby z miast na „H” wybrać właśnie stolicę Finlandii.

Pierwszy rekonesans zrobiony w przeddzień koncertu pozwolił na zidentyfikowanie eleganckiego hotelu Kamp, w którym Springsteen się zatrzymał. W mediach i generalnie „na mieście” ani śladu informacji o występie. Tego akurat się spodziewałem mając w pamięci analogiczną sytuację z ulic i gazet oglądanych w Kolonii.

Będąc samotnym wojownikiem o pit postanowiłem się dobrze przygotować i obadać plac boju, czyli teren przy stadionie olimpijskim. Dotarłem tam około 22.00 i zastałem grupkę kilkunastu fanów szykujących się do nocowania pod gołym niebem. Trzeba przyznać, że teren wspaniale sprzyja takiemu poświęceniu. Zieleń, skałki wokół stadionu, tymczasowe toalety, czuła opieka helsińskiej policji – żyć nie umierać.

Pojawiając się około południa następnego dnia można było jeszcze załapać się do pierwszej dwusetki. Dostałem zatem swój szczęśliwy numerek 188 i zadowolony zająłem wygodną skalną półeczkę skąd mogłem obserwować rozwój sytuacji. Fińska ekipa samozwańczych porządkowych pracowała bardzo sprawnie z iście protestancką rzetelnością. Po kilkunastu minutach podszedł do mnie przyjazny tubylec i używając podstawowego języka inglisz skontrolował sytuację:

- Cześć
- Cześć
- Masz numerek?
- Mam
- Wiesz kiedy będzie kolejna zbiórka?
- Wiem, o 13.30.
- To dobrze, bądź koniecznie bo skreślą cię z listy. Skąd przyjechałeś?
- Z Polski.
- Aaa… Warszawa 1997, trasa Ghost of Tom Joad.

Prawdziwy fan i sympatyczny „anioł stróż”. Co jakiś czas sprawdzał, czy się nie zgubiłem i informował o poczynaniach komitetu organizacyjnego. Zgadaliśmy się, że obaj mamy obsesję na punkcie tego samego albumu – czyli Darkness.

Tymczasem doszło do starcia „numerkowanych” z „bramkowymi podsiadaczami”. Kilkunastoosobowa ekipa tych ostatnich zaległa w pustych do tej pory bramkach. Szefowa „numerkowanych” szybko jednak dogadała się z lokalnymi ochroniarzami i ci bezceremonialnie oczyścili bramki. Zalegacze nie mając innego wyjścia karnie ustawili się w kolejce po swoje "tatuaże".

Około 15.00 pojawia się gość z opaskami i megafonem. Amerykanin. Korzystając z pomocy Komitetu z wprawą pacyfikuje bezładnie szwendający się po placu tłum. Po mniej więcej piętnastu minutach tysiąc ludzi siedzi na asfalcie w prawidłowej kolejności. Prawie jak w Guantanamo. Brakuje nam tylko pomarańczowych drelichów. Sprawdzają bilety, dają opaski i przekazują informacje o tym co wolno a czego nie. Przekaz jest jasny – ma być porządek i dyscyplina, żadnego biegania ani przepychania się. Jak się komuś nie podoba to będzie sobie słuchał koncertu z parkingu. Kiedy za pół godziny otwarto bramki nikt nie próbował nawet truchciku, nie wspominając o dzikim galopie uskutecznianym na innych imprezach. Finowie tak już chyba mają.

Tymczasem pod hotelem Kamp mój specjalny agent (a w cywilu żona doskonała – Aleksandra) obserwuje jak Bruce wyjeżdża „do roboty”. Czarne Audi Q7, amerykańskie flagi na hotelu, płonące pochodnie, asysta policjantów na rowerach (!) i masa fanów. Udaje się strzelić kilka fotek.

Wreszcie jestem na płycie stadionu. Zajmuję dobre miejsce w drugim rządku pitu lokując się chytrze za baryłkowatą, niewysoką Angielką. Jestem na wprost mikrofonu Soozie. Obok mnie dwie fanki z Norwegii – podobnego wzrostu co Angielka – narzekają, że nic nie widzą zza pleców kilku rosłych Finów. Chcą się z nimi zamienić miejscami ale Finowie tylko mocniej zaciskają szpony na barierce. Wspaniała skandynawska przyjaźń, chłodna i szorstka jak dłonie rybaka.

Czekanie na rozpoczęcie show ciągnie się niemiłosiernie. Kolejni technicy i inni magicy łażą po scenie. Oświetleniowcy przy aplauzie tłumu wchodzą po drabinkach na rampy, zajmują miejsca w swoich fotelikach i po kilkunastu minutach … zasypiają. Jeden „na dzięcioła”, drugi bardziej „na popielnicę”. Dobrze to nie wróży. Od wejścia na płytę mijają już dwie godziny, a sceniczna krzątanina nie ma końca. Sprawa tymczasem jest jasna jak słońce. Rzeczone słońce ponad trybunami oślepia połowę widowni oraz posterunki Maxa, Nilsa i Big Man’a nie pozwalając na rozpoczęcie koncertu.

Wreszcie z trzygodzinnym (!) opóźnieniem zaczynają! Ekipa w komplecie, oczywiście z wyjątkiem tradycyjnie nieobecnej Patti. Boss w dobrej formie, wyluzowany. Big Man – ledwie żywy. Wszyscy ubrani na czarno, prawie bez ozdób. Nawet Stevie i Nils nie mają swoich ulubionych kwiecisto – turecko - bizantyjskich koszul.

Podczas Hungry Heart Bruce wyciąga z tłumu dziewczynkę. „Amy, 11 lat, to mój pierwszy koncert” – głosi tabliczka. Farciara tańczy z Bossem na wybiegu. Czasem chciałbym być małą dziewczynką…

Już po odegraniu Radio Nowhere Bruce zaczyna koncert życzeń. Wybiera małe i duże tekturki a nawet zwykłe karteluszki. Plik makulatury ledwo mieści mu się pod pachą kiedy taszczy to wszystko na scenę. Stevie pęka ze śmiechu. Spirit, Summertime Blues i Sherry Darling odegrane „na zamówienie”. Przychodzi pora na Sandy. Boss wspomina, że była to ulubiona piosenka Danniego, który odszedł już prawie trzy miesiące temu. Steve posyła całusa „w niebiosa” a publiczność daje gromkie brawa. Bruce po kilku sekundach ucina owację stanowczym gestem. Roy łapie za akordeon a Charlie dyskretnie wymyka się za kulisę. Jest pięknie i z klasą.

Lecą kolejne utwory. Point Black to znowu kawałek na życzenie. Obok tytułu piosenki fan napisał: „Ostatnia szansa dla mojego Taty”.

Boss szaleje po scenie, robi wszystkie swoje numery ze statywem, kładzie się na ręce fanów, ślizga na kolanach, skacze, rzuca gitarami. Po ekstatycznym Badlands nikt nie ma wątpliwości, że bisy będą długie i dynamiczne. Rosalita grana na życzenie przynosi zabawny moment, kiedy Nils i Stevie próbują synchronicznie machać gryfami swoich gitar ale za diabła im to nie wychodzi i w końcu ze śmiechem dają sobie spokój z tą choreografią.

Leci American Land i pojawia się obawa, że to już koniec ale nie, Stevie pokazuje Bossowi jakiś transparent na płycie. Bruce pyta, czy rzeczywiście Święty Mikołaj jest stąd. Tłum ryczy „Yeeeees”. No i za moment mają swoją kolendę w środku lata. Na dobranoc jeszcze szalone, niekończące się Twist and Shout.

Thank You Bruce! What a night!


PS. Po rozpoczęciu koncertu już nie próbowałem robić zdjęć, bo metr ode mnie stał ochroniarz o oczach dorsza i walił z liścia po łbach tych, którzy wyciągali jakieś fotosprzęty i byli w zasięgu ramion. Ja akurat byłem... Skubany pozostał cholernie czujny aż do końca koncertu.

Zdjęcia/Photos: Piotr Janicki © www.springsteen.pl

 

 

 

Odsłony: 4254