Boss, Berlin i Basi wspomnienia...

Utw.: 01.06.2012

Basia Knappik, nasza fanklubowa koleżanka, dzieli się swoimi wrażeniami z berlińskiego koncertu. Warto przeczytać!

Dotarliśmy pod stadion w momencie, w którym, jak się okazało, Bruce "szlifował" piosenkę otwierającą koncert "When I leave Berlin" z repertuaru Wizz'a Jones'a. Od razu tak jakoś cieplej się zrobiło (szczególnie, że aura nieco chłodno nas przywitała), bo stało się, naprawdę tu jesteśmy, głos Bruce'a był ostatecznym potwierdzeniem tego faktu. Ludzie grzecznie stali w kolejkach, po kilkunastu minutach otworzyli podwoje do innego świata.

Ale przyszło nam jeszcze poczekać na "sprawcę całego zamieszania". Stadion powoli zapełniał się łaknącymi spotkania z tym wulkanem energii. Gdy oświetleniowcy rozpoczęli swoją co koncertową wspinaczkę nad scenę, było już wiadomo, że zbliża się "ten moment". Jeszcze tylko kilka minut "grania na uczuciach" i zaczęli pojawiać się poszczególni aktorzy widowiska, i na koniec wreszcie Boss "całej operacji". :) Rozpoczął wspomnianym powyżej folkowym utworem, który to styl zajmuje sporo miejsca w Jego muzycznym sercu.

Kondycja Bruce'a wydaje się nie maleć wraz z wiekiem, a wręcz przeciwnie (zaczynam myśleć, że ma zawarty pakt z wiadomym osobnikiem... ;) ). Głos brzmiał potężnie, bez oznak zmęczenia, wyczerpania, czy zużycia... Dźwięk znakomity (czysty), choć w niektórych momentach odbijał się, dając wyraźny pogłos. Głośniki były świetnie zestrojone, staliśmy w niedalekiej od nich odległości, zaraz za PIT-em (tak w trzecim, część w czwartym rzędzie). Nic nas nie ogłuszało, "nie zatykało" (no może tylko dym i smród papierosów).

fot: Markos

Początek sprawił Bruce'owi troszkę trudności z pobudzeniem germańskiej publiki do żywszej, bardziej spontanicznej reakcji. Ale kilka zdań po niemiecku zrobiło swoje. Zresztą to miłe, bo świadczy o szacunku dla publiczności i kraju, w którym koncertuje. W pewnym momencie (bodaj przy "Trapped") był słyszalny ciekawy efekt, jakby walenia młotami, a to za sprawą trybun, które akurat przy tym utworze mocno się uaktywniły, klaszcząc gromko w innym rytmie niż płyta (taka rozmowa tych na górze, z tymi na dole). Piosenka była request'em, umieszczonym na "skrawku" papieru wielkości dłoni. Bruce wybrał prostotę, bo nie zawsze to, co wielkie, kolorowe, wymyślne, przeładowane, jest coś warte... (sam zresztą prezentuje skromną elegancję... ach ten krawat i kamizelka :) ).

"My City Of Ruins" było tłem do przedstawienia zespołu. Chwała Mu za różnorodną i malowniczą w dźwiękach sekcję dętą, będącą smakowitym uzupełnieniem głównego dania. To jest dopiero dodatkowy balsamik dla duszy. :) Jake nabiera powoli pewności, brak Mu jeszcze może tej "płynności" i lekkości w dźwiękach, ale momentami (szczególnie przy zamkniętych oczach) wyczuwało się ducha tonów Clarence'a. Poza tym... Jake ma wypielęgnować swój "znak rozpoznawczy", ma być sobą, a nie Clarence'em (i nie można, a nawet nie jest wskazane, stawiać Mu takich wymagań). Nie ulega jednak wątpliwości, że Jego fizjonomia zapada równie mocno w pamięć. :) Podoba mi się w Nim skromność, spokój i szacunek do "poprzednika". W "Tenth Avenue Freeze-Out" Bruce oddał hołd Big Man'owi. Wzruszyły fragmenty koncertów, ukazujące Ich radość "bycia ze sobą" i fotografie, zwłaszcza ostatnia, zbliżenie oczu Clarence'a (możecie zobaczyć to na zdjęciu Leszka), bo w oczach jest wszystko...

fot: Markos

Przez cały koncert Bruce zarażał nas szampańskim nastrojem, samemu bawiąc się przy tym wybornie. Łany rąk i tysiące głów, jedna przy drugiej, falowały niczym piłeczki na wodzie, w rytm Jego głosu. Tysiące gardeł przekonywało, że potrafią śpiewać. :) Niecodzienne przeżycie, gdy cały stadion huczy słowami "Badlands", "Spirit in the Night", "The River", "Hungry Heart", "Shackled & Drawn", "Waitin' on a Sunny Day", "We Are Alive", "Thunder Road", "Born to Run", "Dancing in the Dark"... Koncert, to takie magiczne zaklęcie, za pomocą którego studyjne piosenki nabierają jędrności, soczystości i nowego kolorytu. Wielu przekonuje się dopiero wtedy o ich walorach.

I tak niepostrzeżenie minęły trzy godziny działania tej "bomby witaminowej". Ostatnie nuty, ostatnie słowa, ostatnie ukłony... Scena opustoszała, dając znak "do odwrotu". Tłum rozpalony emocjami, wylał się ze stadionu, niczym gorąca lawa. I wielu poczuło, że coś straciło, że ktoś ich okradł... bo Bruce jest złodziejem serc! Ale tak naprawdę nie odeszliśmy z "pustymi rękami". Każdy niósł w sobie Bos(s)ką iskrę, która na zawsze zagnieździła się w naszych duszach.

Ale jak to zwykle bywa, jedni byli mniej, inni bardziej zadowoleni z setlisty, ale nie ma co marudzić. ;) To banał, ale w życiu nie można mieć wszystkiego i trzeba docenić to, że w ogóle nam coś dobrego ofiarowuje. Bruce ma tyle piosenek, że i kilku dni by nie wystarczyło na odśpiewanie tego wszystkiego. Cieszy fakt, że pozostaje artystą, który jeszcze zaskakuje, któremu się chce, który nie utonął w dżungli bylejakości, koncerty którego nie są monotonną listą wciąż tych samych piosenek, tak samo zaśpiewanych (po "Seven Nights to Rock" jedno jest pewne, że rock and roll rządzi, na czele z Boss'em! :) ).

fot: Markos

Poza tym lubię Jego poczucie humoru, sceniczne "gagi", werwę, z jaką uderza w struny, "słoneczną" energię, którą się dzieli. Uwielbiam harmonijkową maestrię, "pieszczącą" moje uszy oraz fantazję Jego skoków, "dreptania" po scenie i tańców przy mikrofonie. :)

I jak tu nie "kochać" tego faceta. Mahalia Jackson powiedziała o Louis'ie Armstrong'u coś, co jak ulał pasuje do Bruce'a: "Jeżeli Go nie kochasz, to można powiedzieć, że nie jesteś zdolny do miłości". :)

Raduję się, że (w oczekiwaniu na Pragę) było mi dane być częścią tej uczty. :)

P. S.
I popieram Jacka, powinni wpuszczać wg wzrostu (wszystko jakieś takie wielkie porosło
). ;)

 

Więcej materiałów o koncercie w Berlinie: