Velodrom, Berlin - 20.X.2002 r. - Mój pierwszy koncert...

Utw.: 23.10.2002

Dostać się na koncert Bruce Springsteena i jego zespołu The E Street Band nie jest łatwo. Ten urodzony w New Jersey 53-latek od ponad 20 lat uchodzi za jedną z największych koncertowych atrakcji na świecie. I choć Boss, jak nazywają go fani, nie gra już jak dawniej czterogodzinnych maratonów pełnych żywiołowego rocka, to zapowiedzi jego koncertów elektryzują słuchaczy już wiele miesięcy wcześniej. Tak też było z październikową trasą Springsteena po Europie.

fot: Wojciech Markos Markiewicz (c) 2002

Gorączkę fanów związaną z obecną trasą po Europie spotęgowały głównie dwie rzeczy: wydana niedawno wspaniała płyta "The Rising" (od razu numer jeden na listach sprzedaży w 11 krajach) nawiązująca do zamachów terrorystycznych na USA z 11 września ub.r. oraz zaledwie siedem występów na całą Europę, podczas gdy w USA tylko tegoroczna część trasy liczy 40 koncertów. Nie da się ukryć, że fani Bossa w Europie nie kryli rozczarowania tak małą liczbą występów (w 1999 r. było ich 16). Zapowiadała się ostra walka o bilety. 

fot: Wojciech Markos Markiewicz (c) 2002

I rzeczywiście, w ostatnich dniach sierpnia, już na kilkanaście godzin przed terminem, w którym miała rozpocząć się internetowa przedsprzedaż, serwery firm oferujących bilety dosłownie się zatkały. Ponownie można było na nie wejść kilkanaście godzin później, ale wtedy wyświetlał się komunikat: "Wszystkie bilety wyprzedane". Na koncert w Berlinie czy w Rotterdamie cała pula biletów rozeszła się w przeciągu 15-30 minut! Za sprawą występów Springsteena w Bolonii, Barcelonie czy Sztokholmie pod halami pojawiły się "koniki". Bilety kosztujące po 72,50 euro sprzedawali po 100-130 euro.

fot: Wojciech Markos Markiewicz (c) 2002

W trudnej, wręcz beznadziejnej sytuacji byli fani z innych krajów niż te, w których odbywały się koncerty. Np. na koncert w berlińskim Velodromie bilety mogli kupić tylko mieszkańcy Niemiec. Dobrze, że znam kilka życzliwych osób w Niemczech, które podjęły się kupna biletów. Ale i one miały olbrzymie kłopoty z połączeniem się ze stroną organizatora koncertu. W końcu znajomy znalazł firmę sprzedającą "pakiety": dwa bilety plus nocleg w dwuosobowym pokoju po koncercie za 250 euro. Kupił ostatnie dwa! Później na kilkanaście dni przed koncertem w Berlinie pojawiła się na niewielka pula biletów również w takiej wiązanej sprzedaży, ale już za 350 euro czyli lekko licząc 1400 zł!

fot: Wojciech Markos Markiewicz (c) 2002

Na koncert do Berlina pojechaliśmy samochodem. Wyruszyliśmy z Łodzi w niedzielę o 8 rano, tak by bez szaleńczej jazdy, tuż po godzinie 15 dotrzeć do Novotelu przy lotnisku Tegel. Tam chwila odpoczynku i po 16 wyruszyliśmy do hali Velodrom. Wbrew naszym obawom (obaj z kolegą znamy tylko jęz. angielski) dojazd autobusem, później metrem i wreszcie szybką kolejką S-Bahn nie sprawił nam większych kłopotów, choć trzeba było dostać się niemal na drugi koniec Berlina.

Nie musieliśmy martwić się o to, na którym przystanku wysiąść, bo oznaczenia na stacjach były czytelne, a i szybko dogadaliśmy się z trzema fanami, którzy przyjechali na koncert Bossa z południa Niemiec. Gdy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, byli pełni uznania, że jechaliśmy taki kawał drogi, choć jeszcze bardziej dziwiło ich, że udało nam się zdobyć bilety. A skoro już o biletach i komunikacji. Bilet na koncert upoważniał do bezpłatnego korzystania z całej berlińskiej komunikacji miejskiej zarówno w drodze na koncert jak i w czasie powrotu.

fot: Wojciech Markos Markiewicz (c) 2002
Trudno sobie wyobrazić o lepszą lokalizację dla hali widowiskowo-sportowej jaką jest berliński Velodrom: mieści się ona bezpośrednio przy stacji szybkiej kolejki. Zaraz po zejściu z peronu stanęliśmy w kilkusetmetrowej kolejce do wejścia. Jadąc na koncert nawet nie liczyliśmy, że będziemy mieli szansę znaleźć się w grupie pierwszych kilkuset osób, które są wpuszczane do sektora bezpośrednio przed sceną. Nie mieliśmy na to szans, bo już w nocy poprzedzającej koncert pod halą pojawili się fani ze śpiworami. W tym miejscu trzeba pochwalić organizatorów, którzy najwyraźniej znając oddanie fanów Springsteena przygotowali dla nich punkt z ciepłymi posiłkami, a i nie zapomnieli o kilku przenośnych toaletach.

Zgodnie z zapowiedzią, o 18 otworzono bramy. Mając w pamięci nieprzyjemne doświadczenia z polskich koncertów byliśmy przygotowani na najgorsze. Tymczasem obeszło się bez ścisku i przepychania i już po ok. 20 minutach przechodziliśmy pierwszą kontrolę bramkarzy… Trudno powiedzieć czy bardziej przeszukiwali oni wchodzących pod kątem niebezpiecznych przedmiotów czy aparatów i magnetofonów – których, jak informował stosowny napis na bilecie, nie wolno było wnosić na koncert. Niby Niemcy to zdyscyplinowany naród, ale w czasie koncertu okazało się, że aparaty i urządzenia rejestrujące dźwięk miało ze sobą naprawdę dużo osób.

fot: Wojciech Markos Markiewicz (c) 2002
Gdy minęła 19.30 czyli podana na biletach godzina rozpoczęcia koncertu, a scena wciąż pozostawała pusta, publiczność na trybunach, przy wielkim aplauzie fanów stojących na płycie, rozpoczęła tzw. meksykańską falę znaną z piłkarskich stadionów. Od razu przypomniał mi się koncert Rolling Stones w Chorzowie, gdzie bawiąca się w podobny sposób publiczność wręcz zachwyciła Jaggera i spółkę, którzy zza kulis podglądali trybuny Stadionu Śląskiego. Choć czekanie na Bossa przeciągało się, publiczność wykazała dużą dozę cierpliwości. Powszechne buczenie i gwizdy zebrał dopiero nadany przez głośniki komunikat o zakazie fotografowania i nagrywania podczas koncertu. A gdy głos z głośników oznajmił, że należy również powyłączać telefony komórkowe "bo mogą zakłócać bezprzewodowe instrumenty" sala wybuchnęła salwą gromkiego śmiechu.

Chwilę później, kwadrans po 20 zgasły światła i na blisko trzy godziny fanami zawładnął Bruce Springsteen i legendarny (tak mówi o nich sam Boss) The E Street Band.

fot: Wojciech Markos Markiewicz (c) 2002
W czasie berlińskiego koncertu Springsteen zaśpiewał, co warte podkreślenia z chórem 12 tysięcy fanów, 25 utworów, z czego aż siedem było zagranych w dwóch wejściach na bis. Nawet gdyby w przerwach między utworami Springsteen nie powiedział nawet słowa, trudno było by nie poczuć niesamowitej więzi emocjonalnej między nim i fanami. A tymczasem Boss kilka razy zagadnął do fanów po niemiecku, trochę się przy tym plącząc, co wcale nie przeszkadzało niebo wziętym Niemcom. Fani bardzo emocjonalnie zareagowali gdy Springsteen po niemiecku zapowiedział słynne "Born In The USA": "Napisałem tę piosenkę o wojnie w Wietnamie, dziś zagramy ją dla pokoju". Poniedziałkowa niemiecka prasa, a nawet agencja Reuters, przytaczała jego słowa i odnosiła to do zaognienia stosunków między rządem USA i Niemiec, które ostro sprzeciwiły się amerykańskiej interwencji w Iraku.

Choć koncerty Springsteena są niezwykle żywiołowe, to nie brakuje na nich też chwili zadumy czy refleksji. Tym razem Springsteen zaśpiewał m.in. "Empty Sky" i "You're Missing" chyba najbardziej przejmujące piosenki powstałe po terrorystycznych zamachach z 11 września 2001 r. Równie przejmująca jak teksty tych piosenek była cisza w jakiej fani słuchali tych utworów.

fot: Wojciech Markos Markiewicz (c) 2002
Blisko trzy godziny ze Springsteenem i jego fantastycznym zespołem minęły błyskawicznie. Ale z pewnością na długo pozostaną w pamięci wszystkich obecnych w niedzielę 20 października w berlińskim Velodromie.

Powrót do Łodzi zaplanowaliśmy na poniedziałkowe popołudnie, bo chcieliśmy obejrzeć trochę Berlina. Tymczasem pogoda spłatała nam paskudnego psikusa i od rana lał rzęsisty deszcz. W efekcie zwiedzanie miasta ograniczyliśmy do przejazdu samochodem przez centrum Berlina, obok odnowionej Bramy Brandenburskiej, do drogi 96, która poprowadziła nas do autostrady w kierunku Polski.

fot: Wojciech Markos Markiewicz (c) 2002

Uwaga: tekst napisałem w 2-3 dni po koncercie dla Expressu Ilustrowanego (najpopularniejsza gazeta w Łodzi), stąd ma on inną konstrukcję niż klasyczna relacja z koncertu, jakiej fani mogą oczekiwać od fana... Tytuł w gazecie: Bruce i The E Street Band w Berlinie - niezapomniane trzy godziny.

 * * *

  

Wielkie podziękowania dla Marcina Filipczyka, który pomógł w zakupie biletów oraz mojego przyjaciela, Blood Brother Mariusza Stasiaka, który zdecydował się pojechać ze mną na ten koncert!

* * *