Asbury Park - obrazki z Ziemi Obiecanej

Kat.: Wiadomości Utw.: 11.11.2015 Paweł Rost E-mail
fot: Paweł Rost
fot: Paweł Rost

Pierwsze nagrania Bruce’a Springsteena jakie usłyszałem pochodziły z płyty „Live 75 – 85”. Dostałem je na kasetach od starszego brata koleżanki z klasy. Miałem wtedy 13 lat i mieszkałem w małym miasteczku do złudzenia przypominającym Asbury Park. Tyle, że zamiast oceanu jest tam rzeka, nad którą w letnie weekendy przyjeżdżały tłumy z oddalonego o 20 km „wielkiego miasta”. Zamiast słynnej promenady jest znana w całej okolicy lodziarnia, pod którą do dziś lansują się okoliczni playboye.

Nie wiem dlaczego dostałem te kasety, ale pamiętam jakie wrażenie zrobiła na mnie ta muzyka. Zapowiedź przed Thunder Road i te dźwięki fortepianu, harmonijka i przeraźliwie smutna gitara z Nebraski, Johnny 99, wreszcie ta bardzo długa przemowa przed The River. To był inny świat! To było coś wielkiego. Nie rozumiałem wtedy słowa po angielsku ale czułem, że to co ten facet mówi i śpiewa jest bardzo ważne. Robił to z takim zaangażowaniem. Po jakimś czasie okazało się, że większość z tych piosenek mogłaby być o mnie.

Minęło trochę czasu i zapożyczając się u znajomych kupiłem oryginalne wydanie „Live 75 - 85” z książeczką pełną zdjęć. Nie wiem ile razy ją przeglądałem, ale obrazy z tego wydawnictwa i z innych płyt czy teledysków Springsteena wryły mi się w pamięci bardzo mocno. Kiedy jesienią 2015 r. spełniło się moje marzenie i mogłem chodzić ulicami Asbury Park uświadomiłem sobie, że… znam to miejsce! Instynktownie wyłapywałem obrazy, na które patrzyłem jako dzieciak.

fot: Paweł Rost

Jedno z pierwszych zdjęć jakie zrobiłem w Asbury Park to ujęcie ulicy przy której mieszkałem. Wyszedłem na nią i powiedziałem do mojej żony: - znam ten widok, widziałem go już. Po chwili uświadomiłem sobie, że to jest kadr z książeczki do albumu „Live 75 - 85”. Pamiętacie to czarno-białe zdjęcie przy tekście My Hometown? Ono było pewnie zrobione we Freehold. Ja swoje zdobiłem w Asbury Park na 3rd Ave.

Po raz pierwszy wchodziłem na Boardwalk, czyli nadmorski deptak w Asbury Park, od strony Cookman Ave i zanim zobaczyłem słynny budynek karuzeli moją uwagę przykuł neon na hotelu. Wydał mi się dziwnie znajomy. Dziś pisząc ten tekst wiem już dlaczego miałem takie wrażenie. Patrzyłem na niego wcześniej wiele razy, tyle że z innej perspektywy. Zerknijcie na zdjęcie nad tekstem Sandy w tej samej książeczce...

fot: Paweł Rost
W Asbury Park gościła nas Donna. Mieszkaliśmy w jej pięknym, typowo amerykańskim domu jak z filmu. Kuchnia z tylnymi drzwiami, weranda i te sprawy. Kiedy Donna odbierała nas z dworca rozmawialiśmy oczywiście o Springsteenie. Powiedziała mi wtedy, że nie lubi jego muzyki. To zdecydowanie nie są jej klimaty, ale ceni go, jak każdy w Asbury Park, za troskę jaką okazuje miastu i za hojność. Nie bardzo rozumiałem o co jej chodzi dopóki nie znalazłem się w centrum. Przy głównej ulicy zobaczyłem samochód z dziwnie znajomą grafiką na tylnej szybie. Jak się okazało było to auto do przewozu seniorów ufundowane przez Bruce’a. Takich samochodów było wiele, a z tego co powiedziała Donna wnioskuje, że to nie jedyny dowód hojności.

fot: Paweł Rost
Będąc w Stanach śniadania starałem się jadać wyłącznie w miejscach typowych dla tubylców, co wiązało się z wieloma przygodami. Na przykład w Harlemie byliśmy z Kaliną jedynymi białymi w „lokalu” albo… ale to może przy innej okazji ?. W każdym razie idąc tym tropem w Asbury Park musiałem trafić do Franka. Klasyczny diner, którego wystrój pamięta jeszcze czasy świetności tego miasta. Nad kuchnią okładka singla My Hometown z autografem Springsteena (niech Was to nie dziwi podobne „eksponaty” są niemal we wszystkich miejscach w Asbury Park). Gdy usiedliśmy i zaczęliśmy ze sobą rozmawiać (to było takie fanklubowe śniadanie, bo była tam też Ola) kucharz zawołał do nas: „hej ludzie, skąd jesteście”? Kiedy odpowiedzieliśmy, uśmiechnął się i wrócił do pracy, a chwilę potem kelnerka przyniosła nam do stolika domowe ciasto na koszt firmy. Nie wiem dlaczego dostaliśmy ten prezent, ale kiedy teraz słucham Independence Day uśmiecham się pod nosem słysząc jak Bruce śpiewa: „Now the rooms are all empty down at Frankie's joint”.

fot: Paweł Rost
Po jednym dniu spędzonym w „świętym mieście” byłem bardzo szczęśliwy, że udało nam się wynająć auto, mimo niedzieli i mogliśmy się z stamtąd wyrwać. Pierwszym przystankiem w naszej pielgrzymce był Monmouth University w West Long Branch i wystawa zdjęć: „Bruce Springsteen: A Photographic Journey”. Stojąc pod zamkniętymi drzwiami galerii i czekając na spóźnioną ponad 2 godziny studentkę z kluczami skandowaliśmy sobie wesoło z pozostałymi zebranymi znajome hasło: BRUCE, BRUCE, BRUCE!!! Kiedy już drzwi zostały otwarte, w księdze pamiątkowej został ślad po przedstawicielach polskiego fanklubu.


Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze Red Bank, Colt Neck, Freehold i Belmar. Wszystkie te miejsca porażają swoją prostotą. Kiedy podjechaliśmy pod obecny dom Bruce’a w Colt Neck byłem wręcz zawiedziony. Widziałem to podwórko na wielu zdjęciach i filmach – choćby w dokumentalnym materiale z nagrania Seeger Sessions. Wyobrażałem sobie, że to będzie coś wielkiego a okazało się, że to w sumie niewielki, raczej zaniedbany domek z małym podwórkiem położony na ogromnym zarośniętym chaszczami terenie. Żaden splendor, żadnych ogrodników, ochrony. Ot taki zwykły dom jakich wiele w okolicy. Po drodze widzieliśmy dziesiątku dużo bardziej eleganckich posiadłości.

Dzień skończyliśmy w Stone Pony słuchając koncertu jakiegoś lokalnego zespołu. Było raczej smuto i bardzo prowincjonalnie. Wszystkie te miejsca takie były. Nie było w nich magii, nie było tam bohaterów ze springsteenowskich piosenek. Byli zwykli, nijacy ludzie w małych, nudnych miasteczkach.

fot: Paweł Rost
Pojechałem do Asbury Park żeby poczuć epicki klimat springsteenowskich opowieści, ale tego klimatu tam nie ma. To zwyczajny smutny prowincjonalny świat, taki sam jak małe miasteczko w którym się wychowałem i z którego uciekłem jak tylko nadarzyła się okazja. Tyle, że o moim mieście nikt nie opowiedział nigdy tylu pięknych historii. Myślę, że tamci ludzie kochają Springsteena, bo wlał w ich szarość odrobinę kolorów. Sprawił, że słuchając jego piosenek mogli spojrzeć na siebie z innej perspektywy. Mogli poczuć się lepsi. Ich miasteczka na krótką chwile rozbłysły jasnym blaskiem, który widziałem nawet ja tutaj w Polsce. Słuchałem tych piosenek i zazdrościłem im. Zazdrościłem im dopóki nie zobaczyłem jak tam jest naprawdę.

Po tym wszystkim zastanawia mnie tylko jedno: czy polskie smutne, nudne, małe miasteczka doczekają się kiedyś swojego Springsteena?

Odsłony: 2609