Springsteen on Broadway – rockandrollowe rekolekcje
Bruce Springsteen na scenie Walter Kerr Theatre. Fot: Danny Clinch
W grudniu 2018 r. Netflix pokazał spektakl „Springsteen on Broadway” Bruce'a Springsteena. Od premiery minęło więc już trochę czasu, na tyle dużo, że wywietrzały mi z głowy pierwsze emocje. To chyba właściwy moment, by podzielić się z Wami przemyśleniami na temat spektaklu i przekazu, z którym Bruce zwrócił się do nas.
Kiedy latem 2017 roku pojawiły się pierwsze plotki o planowanych występach Bruce’a Springsteena na Broadway’u wśród fanów (do których się zaliczam) zawrzało. Przyznam, że nie do końca zdawałem sobie wtedy sprawę, z czym będziemy mieli do czynienia.
Oficjalne informacje mnie zadziwiały. Pięć wieczorów w tygodniu przez półtora miesiąca z tym samym zestawem utworów? Pomyślałem, że to niemożliwe! Ten facet nie da rady! W końcu słynie z tego, że każdy koncert to niespodzianka. Okazałem się jednak człowiekiem małej wiary. Program pozostał stały (z małym wyjątkami wymuszonymi okazjonalną nieobecnością Patti Scialfa lub potrzebą komentarza bieżących wydarzeń społeczno-politycznych w czerwcu 2018 roku). Coś się jednak zmieniało – zamiast półtora miesiąca, Springsteen spędził na Broadwayu prawie dwa lata, a zakup biletu na jego występ graniczył z cudem, pomimo horrendalnych cen biletów (powyżej 500 dolarów za miejsce).
Długo zastanawiałem się skąd taka popularności tego projektu. Nie po raz pierwszy Springsteen wybierał na występy teatralne sale. Nie pierwszy też raz stawał przed publicznością sam, prezentując akustyczne wersje swoich piosenek. W połowie lat 90-tych wydał płytę „The Ghost of Tom Joad” i ruszył w długą światową trasę koncertową w takiej właśnie formule. Odwiedził wtedy po raz pierwszy, i jak dotąd jedyny, Polskę występując dwa razy w Sali Kongresowej. W 2005 po ukazaniu się płyty „Devils and Dust” powtórzył pomysł na solowe tourne. Tym razem jednak rozszerzył instrumentarium o elektryczną gitarę i organy, a scenę wyposażył w iście teatralna scenografię.
Co zatem różni te wcześniejszej przedsięwzięcia od projektu Springsteen on Broadway? Chyba nie tylko ja zadawałem sobie to pytanie czytając kolejne entuzjastyczne recenzje nowojorskich występów. Nie przemawiały do mnie argumenty o kameralnej sali, ani popularność wydanej autobiografii, do której nawiązywały opowieści pomiędzy piosenkami. Jeśli ktoś był wcześniej na akustycznym koncercie Springsteena dobrze wie, że słowo mówione odgrywało w nim taką samą rolę jak piosenka, a większość opowieści dotyczyła autobiograficznych doświadczeń autora. Co zatem wyróżniało koncerty na Broadwayu, że krytyka oszalała nawet bardziej niż fani artysty?
Odpowiedz znali nieliczni szczęściarze, którzy zobaczyli ten występ na własne oczy. Do mnie pierwszy przebłysk dotarł w czerwcu 2018 r., kiedy Springsteen otrzymał za ów program nagrodę Tommy Award. Skoro najważniejszą nagrodę teatralną otrzymuje, jakby nie patrzeć KONCERT, to albo coś tu nie gra albo… „Springsteen on Broadway” to nie koncert. Być może to jest jednak spektakl teatralny. Co prawda mówiło się o tym samego początku, ale trudno było mi uwierzyć, że Bruce Springsteen, artysta na wskroś rockowy, potrafił napisać i wyreżyserować spektakl, grając w nim zarazem główną rolę. Podejrzewałem, że to kolejny marketingowy zabieg, aby sprzedać fanom starą formułę w nowym miejscu.
Nowa forma komunikacji
16 grudnia 2018 Netflix rozsunął kurtynę i pokazał wszystkim zainteresowanym jaka jest prawda. Choć wśród widzów zdania są nadal podzielone, ja utwierdziłem się w przekonaniu, że tym razem Springsteen wkroczył na obcy sobie dotąd teren teatru. A zatem, jeśli „Springsteen on Broadway” nie jest koncertem, ale spektaklem, to warto się zastanowić o czym jest ta sztuka. Odpowiedz wydaje się oczywista: o życiu gwiazdy rocka Bruce’a Springsteena.
Tylko, czy wybierając nową formułę, artysta kierował się wyłącznie chęcią nadania własnemu życiu epickiego wymiaru? Jeśli to było celem, to z pewnością udało się go autorowi osiągnąć. Zbyt długo przyglądam się jednak pracy Pana S. aby zadowolić się takim uzasadnieniem. Jeśli prześledzimy przekaz, który Springsteen z mozołem buduje swoją artystyczną działalnością, zobaczymy obraz pielgrzyma – kaznodziei prowadzącego tłumy do muzycznej świątyni. Pompatyczny, niekiedy kiczowaty mistycyzm emanuje z każdego koncertu, wywiadu czy płyty. Być może Springsteen jest jednym z ostatnich artystów wielkiego muzycznego pokolenia, który gorąco wierzy w święty mit Rock’n’Rolla. Kto widział go na żywo, doświadczył z pewnością wrażenia, że oto na scenie stoi człowiek pełen wiary w to, że jest zdolny zamienić najbliższe godziny w prawdziwe misterium. Co więcej, każdym koncertem udowadnia, że to możliwe.
Może więc autobiograficzne opowieści płynące z broadwayowskiej sceny były tyko nośnikiem dla prawdziwego przekazu tego przedstawienia. A dotychczasowa koncertowa formuła, choć rozciągana czasem przez Bruce’a do granic możliwości (3-4 godziny na scenie!), okazała się jednak zbyt ciasna.
Rockandrollowa mitologia
Jim Cullen badacz amerykańskiej kultury powiedział kiedyś: „ Jeśli Elvis był Jezusem amerykańskiej muzyki popularnej, to Bruce Springsteen jest Świętym Pawłem. Wielkim ewangelistą, spadkobiercą, niosącym dobrą nadzieję”. Ten cytat dał mi do myślenia, a kiedy zestawiłem go z wypowiedzią Jona Landau’a z lat 70-tych: „Zobaczyłem przyszłość Rock and Rolla. Ma na imię Bruce Springsteen” zrozumiałem co oglądam.
W 1955 roku Chuck Berry potrzebowała niespełna 2 minut, żeby oddać ideę „nowego przymierza” (pozostając przy metaforze Cullena). Johhny B Good to kompletna rockowa mitologia. Syntetyczny przekaz, który hipnotyzował miliony. Opowieść o tym, jak biedny chłopak znikąd, dzięki uporowi i determinacji zostaje bogiem. Nowy amerykański mit opowiedziany na miarę drugiej połowy XX wieku. Dla wielu wcieleniem tego mitycznego boga był Elvis i następni, którym Presley wskazał drogę. Springsteen, zaczynając swoją broadwayowską opowieść od elvisowskiego objawienia w telewizyjnym programie Eda Sallivana, ustawia optykę oglądu dalszej historii. Prezentuje kolejne wcielenie Johnny’ego B Good. Tym razem jest nim chłopiec z New Jersey.
W przeszłości Bruce przekonywał, że najwięcej w życiu nauczył się z trzyminutowych nagrań, ale jak się zdaje, jego historia nie mieści się w tym formacie. Decyduje się zatem na długą i powolną opowieść. Znowu głęboko wierzy, że będzie w stanie skupić uwagę widzów. Opowiada o sobie, aby jeszcze raz wskrzesić wiarę w dawnych bogów i znaleźć swoje miejsce w tym panteonie. Zręcznie prowadzi nas przez swoje życie, udowadniając, że na ów panteon sobie zasłużył. Co więcej dopisał kilka nowych rozdziałów do tej uniwersalnej opowieści. Rozdziałów o roztropności i sile wiary w siebie, która pozwala wyjść cało z wędrówki przez ciemną dolinę show-biznesu.
Autor zręcznie manipuluje emocjami widzów pozornie dekonstruując własny mit żeby udowodnić, że stary magiczny trik nadal działa. Po przeczytaniu autobiografii miałem wrażenie, że wielki kaznodzieja Springsteen przechodzi kryzy wiary. Być może tak było, ale swoim broadwayowskim programem udowodnił, że nadal zamierza głosić dobra nowinę.
Ponadczasowe przesłanie
Jeśli podejdziecie do oglądania tego spektaklu „na raty”, może Wam umknąć jego przesłanie. Jeśli słuchacie tylko piosenek, nic nie zrozumiecie, bo tym razem one są tylko tłem, chórem na wzór greckiej tragedii domykającym opowieść w kluczowych momentach. Siłą tego spektaklu jest przekaz wykraczający poza osobiste doświadczenia autora. Trudno go uchwycić skupiając się tylko na piosenkach.
Kto jest gotowy na wyprawę do „Land of Hope and Dreams” może liczyć na odnowę ducha. Springsteen zafundował Ameryce rockandrollowe rekolekcje. Sięgnęła po zupełnie mu obcą formułę wypowiedzi, aby jeszcze mocniej wybrzmiał przekaz, który towarzyszy jego sztuce przez całą karierę. W tym wymiarze spektakl „Springsteen on Broadway” wydaje się być ponadczasowy i uniwersalny. Można go wystawić bez udziału Bruce’a jako monodram z piosenkami odegranymi z offu na dowolnej teatralnej scenie. Ciekawe czy autor dopuszcza taką możliwość?