Tak Bruce żegnał Dana - tłumaczenie

Kat.: Wiadomości Utw.: 24.04.2008 tłumaczenie: Piotr Piękoś E-mail

Mowa wygłoszona przez Bruce’a Springsteena na pogrzebie Danny’ego w dniu 21.04.2008 w Red Bank, New Jersey.

Pozwólcie mi zacząć od opowiedzenia kilku historii.

Dawno temu w tych czasach, kiedy działy się cuda, kiedy „Mad Dog” Lopez ze swym temperamentem napędzał stracha członkom zespołu, właścicielom małych klubów, niewinnym cywilom i wszystkim kobietom, dzieciom i małym zwierzętom…

Dawno temu w czasach, gdy mogłeś przekreślić swoje życie na masce samochodu zaparkowanego w Nowym Jorku…

Wkrótce po tym, jak młody rudy akordeonista zajął pierwsze miejsce w „Godzinie amatorów Teda Mack’a” [audycja radiowa, a później telewizyjna, prezentująca młode talenty muzyczne – przyp. tłum.] i w nagrodę wraz z mamą został wysłany do Szwajcarii, żeby zobaczyć, jak się porządnie gra na akordeonie…

Dawno temu zanim „plażowi włóczędzy” [subkultura młodzieżowa wywodząca się z USA – przyp. tłum] pojawili się na okładce magazynu „Time”.

Mówię o czasach, gdy E Street Band była organizacją komunistyczną! Mój kumpel, cichy, nieśmiały Dan Federici osobiście stał za wieloma z najgorętszych sytuacji w naszej 40-letniej karierze… A nie było to łatwe przy konkurencji ze strony “Mad Doga” Lopeza… Danny go po prostu przebijał.

Na przykład zamieszki z policją w Middletown w stanie New Jersey. Koncert, który graliśmy, żeby zebrać pieniądze na kaucję za „Mad Doga” Lopeza, który siedział w więzieniu w Richmond w stanie Wirginia za starcie z policjantami, których zdenerwowaliśmy zbyt długim graniem. Danny rzekomo przewrócił stos naszych wielkich wzmacniaczy Marshalla na policjantów z Middletown, którzy wtargnęli na scenę, gdyż złamaliśmy prawo… grając za długo.

Patrzyłem, jak kilku policjantów wypełzło spod głośników i pobiegło szukać opieki lekarskiej. Inny młody policjant stał naprzeciw mnie na scenie machając swoją pałką, szturchając mnie i wyzywając. Zobaczyłem wtedy Danny’ego, którego tłusty policjant ciągnął za jedną rękę, a Flo Federici, jego pierwsza żona, ciągnęła za drugą próbując uratować męża przed aresztowaniem.

Jakiś dzieciak z widowni wskoczył na scenę, co odciągnęło chwilowo uwagę tłustego policjanta, który wyrzucił z siebie piękną wiązankę przekleństw. W tym momencie Dan Federici, zwany od tamtej chwili „Widmem”, wślizgnął się w tłum i zniknął.

Pomimo, że został wydany nakaz aresztowania Danny’ego, miesiąc po tym incydencie on wciąż pozostawał na wolności. Ukrywaliśmy go w różnych miejscach, ale w końcu natrafiliśmy na problem. Mieliśmy zaplanowany koncert w Monmouth College. Potrzebowaliśmy pieniędzy i musieliśmy zagrać ten koncert. Próbowaliśmy zatrudnić kogoś na zastępstwo za Danny’ego, ale to nie wypaliło. Więc Danny zdecydował, że zaryzykuje swoją wolność i zagra z nami – byliśmy dla niego pełni podziwu za tę decyzję.

Noc koncertu, 2000 wrzeszczących fanów w sali gimnastycznej Monmouth College. Tak wszystko zaaranżowaliśmy, że Danny miał się pojawić na scenie dopiero, gdy zaczniemy grać. Doszliśmy do wniosku, że policja, która była obecna na koncercie, nie wtargnie na scenę w czasie koncertu żeby go aresztować, bo będą się bali kolejnych zamieszek.

Pozwólcie, że zarysuję wam, jak przedstawiała się wtedy sytuacja. Danny ukrywa się na tylnym siedzeniu samochodu stojącego na parkingu. Jest za pięć ósma – planowany moment rozpoczęcia koncertu – wychodzę więc, żeby przemycić Danny’ego z samochodu na scenę. Pukam w okno samochodu.

„Danny, wychodź, już czas.”

I słyszę w odpowiedzi: „Nie idę.”

Ja na to: „Co to ma znaczyć, że nie idziesz?”

Danny: „Gliny są na dachu sali gimnastycznej. Widziałem ich, przygwożdżą mnie, jak tylko wyjdę z tego samochodu.”

Otwieram więc drzwi auta i widzę, że Danny trochę sobie w międzyczasie przyjarał i wpadł w nieco paranoiczny nastrój. Mówię: „Dan, nie ma żadnych glin na dachu.”

On na to: „Nieprawda, widziałem ich, mówię ci. Nigdzie nie idę.”

Użyłem więc sposobu, którego używałem przez następne 40 lat w rozwiązywaniu problemów z Danny’m. Najpierw zacząłem mu grozić… a potem nakłaniać pochlebstwami. W końcu wyszedł z samochodu. Przemknęliśmy przez parking do sali gimnastycznej na entuzjastycznie przyjęty koncert, podczas którego z uśmiechem na twarzy myśleliśmy o tym, jak sprytnie wykiwaliśmy lokalną policję.

Pod koniec koncertu, podczas ostatniej piosenki wciągnąłem publiczność na scenę, a Danny wykorzystując okazję wślizgnął się w tłum i wymknął głównymi drzwiami. Po raz kolejny Dan „Widmo” zdołał zbiec. (Wciąż dostaję okolicznościowe kartki z życzeniami od starego szefa policji w Middletown. Nasze losy są nierozerwalnie ze sobą połączone). A to, moi drodzy, był tylko początek.

Był moment, gdy Danny odszedł z zespołu w ciężkich czasach związanych z Max’s Kansas City [klub w Nowym Jorku, gdzie Springsteen grał z z E Street Band – przyp. tłum.] – wyjaśnił mi, że odchodzi, żeby naprawiać telewizory. Poprosiłem go wtedy, żeby to przemyślał i wrócił.

Albo Danny w wynajętym przez zespół samochodzie potrącający kilka zaparkowanych aut po nocy pełnej zabawy i rozwalający głową przednią szybę – uratowany od poważnych obrażeń dzięki wielkiemu kowbojskiemu kapeluszowi, który kupił w Teksasie na naszej ostatniej trasie koncertowej na Zachodzie.

Albo Danny zostawiający wielki krzak marihuany na przednim siedzeniu swojego samochodu, zaparkowanego w strefie niedozwolonej – auto zostało natychmiast odholowane, a Danny powiedział mi: „Bruce, pójdę na policję i zgłoszę, że samochód został ukradziony”. Odpowiedziałem mu: „Danny, nie sądzę, aby to był dobry pomysł.”

Danny poszedł jednak na posterunek, skąd trafił prosto do kicia.

Albo Danny – jedyny członek E Street Band, który został fizycznie wyrzucony z klubu Stone Pony. Biorąc pod uwagę, ile pieniędzy dzięki nam zarobili, nie była to dla nich łatwa decyzja.

Albo Danny padający ofiarą “ataku ostrzegawczego” ze strony wkurzonego ale powściągliwego Clarence’a “Big Man” Clemonsa w czasie, gdy mieszkali wspólnie i Danny w końcu wyczerpał cierpliwość “Big Mana”.

Albo Danny pomagający mi wyciągnąć nogę z jego głośnika po tym, jak stał się jedynym członkiem zespołu, który doprowadził mnie do wściekłości.

I w czasie tego wszystkiego Danny grał dla mnie na swoich wspaniałych organach B3 i nasza miłość rosła w siłę. Takie śmieszne jest to nasze życie. Był moim ziomkiem i to się liczy… I był dużo bardziej tolerancyjny wobec moich błędów niż ja wobec jego.

W czasie, gdy Danny nie siał wokół chaosu, był kochanym, utalentowanym, skromnym, bezpretensjonalnym facetem o dobrym sercu, który posiadał niekontrolowaną zdolność do sprawiania, że sprawy w fantastyczny sposób szły nie po naszej myśli.

Ale poza tym był cholernie zdolny. Miał serce i duszę inżyniera. Nauczył się latać. Zawsze był na bieżąco z nowinkami technicznymi i chętnie wyjaśniał je ludziom bardzo dokładnie i z dużą cierpliwością. Zawsze lubił coś ulepszać, czy to swój samochód, sprzęt stereo, czy organy B3. Gdy Patti dołączyła do zespołu, Danny był najbardziej serdecznym i troskliwym przyjacielem dla pierwszej kobiety w naszym „męskim klubie”.

Kochał swoje dzieci, zawsze chwalił się Jasonem, Harley’em i Madison, kochał swoją żonę Mayę za nowe rzeczy, które wniosła do jego życia.

No i ten jego artyzm. Był najbardziej intuicyjnym muzykiem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Jego styl był sprytny i płynny, wypełniał przestrzenie, które reszta zespołu pozostawiała puste. Nie był apodyktyczny w swej grze, wzajemnie uzupełniał się z innymi muzykami – był prawdziwym akompaniatorem. W naturalny sposób sklejał do kupy brzmienie naszej grupy, a robiąc to, wypracował sobie bardzo specyficzny styl. Gdy słyszysz Dana Federici, nie słyszysz tła dźwiękowego, lecz wypełniony energią riff, który na moment wzlatuje ponad wszystko inne, żeby za chwilę powrócić do głównej melodii. Dan „Widmo” Federici. W jednej chwili go słyszysz, za moment już nie.

Poza sceną Danny nie był w stanie wyrecytować nawet linijki tekstu ani podać progresji akordowej z żadnej z moich piosenek. Na scenie jego uszy się otwierały. Wsłuchiwał się, wczuwał, grał, znajdując idealne miejsce dla akordu lub wiązanki nut. Ten styl stwarzał niewiarygodne uczucie spontaniczności w naszym zespole, gdy graliśmy.

W studiu nagraniowym jeżeli chciałem rozluźnić nieco jakiś utwór, oddawałem go w ręce Danny’ego nie udzielając mu żadnych wskazówek. Po prostu dawałem mu wolną rękę, a on wnosił wraz ze swoją grą brzmienie karnawału, radości, morskiej promenady, plaży, geografii naszej młodości oraz klimatu miejsca, skąd wywodziła się E Street Band.

Potem zaczęliśmy dorastać, aczkolwiek bardzo powoli. Przechodziliśmy razem przez wiele trosk i przykrych momentów. Reakcją Danny’ego na pomyłkę na scenie, ciężkie czasy, katastrofy było zawsze wzruszenie ramion i uśmiech – tak jakby mówił: „Jestem człowiekiem na wzburzonym morzu, ale wciąż utrzymuję się na powierzchni. I wszyscy tu jesteśmy.”

Obserwowałem, jak Danny walczył i pokonywał swoje ciężkie uzależnienia. Widziałem, jak starał się zebrać swoje życie do kupy i jak w czasie ostatniej dekady, gdy nasz zespół ponownie się zjednoczył, z radością siedział za swoimi wielkimi organami B3 wypełniony życiem i nowym rodzajem dojrzałości oraz pasją dla swojej pracy, rodziny i domu, jakim była nasza grupa.

W końcu obserwowałem, jak z wielką odwagą i bez narzekania walczył z rakiem. Kiedy go spytałem, jak się mają sprawy z jego zdrowiem, powiedział tylko: „Cóż mogę zrobić? Czekam jedynie z niecierpliwością na kolejny dzień życia.” Danny – pogodny fatalista. Nie poddał się do samego końca.

Kilka tygodni temu wylądowaliśmy na scenie w Indianapolis na koncercie, który okazał się naszym ostatnim wspólnym występem. Zanim zaczęliśmy, spytałem go, co chciałby zagrać, a on odpowiedział: “Sandy.” Chciał założyć akordeon i przenieść się w czasy naszej młodości, w czasy tych letnich nocy, gdy spacerowaliśmy nadmorską promenadą bez poczucia przemijającego czasu.

Nie ma znaczenia, że właśnie potrąciliśmy trzy zaparkowane auta, ta noc jest piękna! To nic, że uciekamy przed całym oddziałem policji w Middletown, chodźmy popływać! Danny chciał jeszcze raz zagrać piosenkę opowiadającą o końcu czegoś pięknego i zarazem początku czegoś nowego i nieznanego.

Powróćmy do tych dni, kiedy zdarzały się cuda. Pete Townshend powiedział kiedyś: “Zespół rockowy to szalona rzecz. Spotykasz pewnych ludzi jako dziecko i spędzasz z nimi potem całe swoje życie niezależnie od tego, kim oni są i jakie szalone rzeczy robią – nie spotyka się tego w żadnym innym zawodzie.”

Gdybyśmy nie grali razem, nikt z członków E Street Band prawdopodobnie nie znałby się teraz. Nie byłoby nas tu teraz. Ale jednak jesteśmy… Gramy razem. I każdego wieczoru o ósmej wychodzimy razem na scenę i to właśnie jest miejsce, gdzie dzieją się cuda… stare i nowe. A tych, z którymi jesteście razem, gdy dzieją się cuda, nigdy się nie zapomina. Życie was nie rozdzieli. Śmierć też was nie rozdzieli. To honor być wśród tych, którzy sprawiają, że zdarzają się wam cuda – tak jak to na każdym koncercie robił dla mnie Danny.

Oczywiście wszyscy dorastamy i wiemy, że „to tylko rock and roll”... ale równocześnie to coś więcej. Po tym, jak całe życie obserwujesz człowieka, który co wieczór czyni cuda specjalnie dla ciebie, czujesz, że to jest prawdziwa miłość.

Dzisiaj żegnamy Danny’ego w momencie, gdy po raz kolejny w tajemniczy sposób znika – Danny „Widmo” Federici. Ojciec, mąż, mój brat, mój przyjaciel, moja tajemnica, mój cierń, moja róża, mój klawiszowiec, mój cudotwórca i przez całe życie członek dającego czadu, sprawiającego, że ludziom spadają gacie, szokującego świat, ostro grającego, kochającego, łamiącego serca, sprawiającego, że dusza płacze… i, tak, opierającego się śmierci legendarnego E Street Band.

Bruce Springsteen

Odsłony: 3480