Koncert o którym się marzy całe życie: Bruce Springsteen & The E Street Band, Sztokholm 18.07.2024
Bruce Springsteen & The E Street Band, Sztokholm 18.07.2024
Kiedy niespełna rok temu wychodziłem po drugim koncercie The E Street Band na Wrigley Field, byłem przekonany, że najwspanialsze muzyczne doświadczenie mam właśnie za sobą. Myślałem, że jedynym co mogłoby je przebić, byłoby zobaczenie Bruce’a w jego rodzinnym New Jersey...
Jednak kiedy kilka miesięcy później Boss ogłosił kolejną odsłonę światowej trasy, pytanie, czy chcę ponownie zobaczyć Springsteena na żywo, teraz już w Europie, było pytaniem retorycznym. W naturalny sposób moje oczy powędrowały w stronę majowego koncertu w Pradze, kupiłem bilet i rozpocząłem odliczanie. Niestety, po mocno deszczowym koncercie w Sunderlandzie Springsteen zupełnie stracił głos, a koncerty w Marsylii, Pradze i Mediolanie zostały przełożone na 2025 rok. Nie podobała mi się perspektywa czekania kolejnego roku, więc zacząłem szukać jakiś alternatyw. Wszakże trasa miała trwać do końca lipca. Wyłoniły się dwie – Sztokholm oraz Londyn. W obu miastach Boss miał zaplanowane po dwa koncerty. O ile wybór miasta nie odgrywał aż takiego znaczenia, o tyle wybór samego koncertu był bardzo istotny, ponieważ każdego wieczoru grany był trochę inny zestaw utworów. Koniec końców wybrałem koncert numer dwa w Sztokholmie.
Gdy tylko zakończył się koncert numer jeden, a w internecie pojawiła się lista zagranych piosenek pomyślałem, że całkowicie przestrzeliłem. Pierwszego wieczoru zabrzmiało „No Surrender”, „Land of Hope and Dreams”, „Bobby Jean”, „Hungry Heart” oraz kultowe i niezwykle poruszające „The River” i „My Hometown”. Praktycznie wszystko, na co liczyłem pojawiło się nie na tym koncercie na którym miało.
Bruce Springsteen & The E Street Band, Sztokholm 18.07.2024
Rozczarowany swoim wyborem, bez noclegu w planach, bez plecaka (bo tegoż nie można było wnieść na koncert), jednak wciąż bardzo uparty, że muszę zobaczyć Bruce’a w 2024 poleciałem do stolicy Szwecji. I jak się okazało, to właśnie koncert w Sztokholmie był TYM na, który czekałem całe życie.
Na Wrigley Field akustyka pozostawiała sporo do życzenia, sam Boss, nie był w najlepszej formie wokalne, a Amerykanie jak się okazało na koncerty przychodzą jak na piknik, niekiedy rozmowami zagłuszając śpiewającego artystę. I choć koncertów USA ze względu na wyjątkowy charakter nie zamieniłbym na koncert żadnego innego artysty, to miałem jednocześnie z tyłu głowy myśl, że trochę się spóźniłem i przegapiłem Bruce’a w szczycie formy.
Tymczasem w Sztokholmie wszystko było zupełnie inne. Przede wszystkim bajeczna akustyka, niewiarygodna wręcz publiczność, której nie powstydziłby się Depeche Mode, a w dodatku wspaniała forma wokalna Bruce’a. Jak się okazało, gorsza dyspozycja przed rokiem spowodowana była najwidoczniej problemami zdrowotnymi, z którymi Boss na szczęście już się uporał. Dzięki temu, każdy obecny na stadionie mógł w całości cieszyć się tym co miał do zaoferowania koncert. A miał co nie miara.
Bruce Springsteen & The E Street Band, Sztokholm 18.07.2024
Są artyści, którzy mają stałą setlistę na całej trasie. Są artyści, pomiędzy koncertami wprowadzają pewne zmiany. Springsteen natomiast, nawet mając zaplanowaną setlistę, potrafi w trakcie koncertu zmienić zdanie i wykonać niż zaplanowany utwór. Raz można trafić na hit z milionami odsłuchań na platformach streamingowych, a raz w jego miejscu usłyszeć utwór znany głównie zagorzałym fanom. Bardzo chciałem doświadczyć na żywo tej spontaniczności, a koncerty w 2023 roku były pod tym względem dość statyczne i nietypowe jak na Springsteena. Tym razem wszystko było jednak zupełnie inaczej.
Już sam początek koncertu był dość nieoczywisty, ponieważ otworzyły go utwór „Seeds” oraz „My Love Will Never Let You Down”. Oba skomponowane wiele lat temu, jednak wciąż nie wydane na żadnym z albumów studyjnych. I o ile ten drugi jest mimo wszystko dość popularny, tak „Seeds” mógł być sporym zaskoczeniem dla większości osób na Strawberry Arena. Prawdziwy szok przeżyłem jednak, gdy Max Weinberg zaczął na perkusji charakterystyczne intro do kolejnego utworu. Nie wiem, czy bardziej byłem zachwycony czy zaskoczony, ale nie było wątpliwości - „No Surrender”! Utwór, którego miało nie być tego wieczoru, ponieważ przy dwóch koncertach zazwyczaj pojawiał się tylko na jednym. Choć słyszałem go już dwukrotnie na Wrigley Field, to z uwagi, że zawiera jedne z moich ulubionych wersów napisanych przez Bruce’a:
„We learned more from a three minute record
Than we ever learned in school”
bardzo zależało mi, aby pojawił się i tym razem. To jak kapitalnie zabrzmiał w porównaniu do koncertów sprzed roku, sprawiło, że już w tym momencie wiedziałem, że to będzie TEN koncert.
Zaskoczenia natomiast nie było przy kolejnym utworze. „Ghosts” jest bowiem jednym z najczęściej pojawiających się utworów. Kompozycja pochodząca z ostatniej płyty artysty za każdym razem sprawia jednak olbrzymią radość, pokazując w jak znakomitej formie kompozytorskiej pozostaje Boss. Nieoczywistością był też zagrany jako następny „Letter To You”, który przy dwóch koncertach w danym mieście pojawiał się przeważnie na pierwszym. Zaraz po nim pojawił się żelazny element każdego z wieczorów - „The Promised Land”. Z uwagi jednak na to jak ważny jest to utwór, szczególnie tekstowo, nie wyobrażałem sobie, żeby go mogło zabraknąć. Gdy ostatnie dźwięki kompozycji dobiegały końca, Bruce zwrócił się w stronę zespołu i pokazał gest odgryzania udka z kurczaka, a następnie wskazał na serce – „Hungry Heart”, na którym mi niesamowicie zależało, a którego też miało nie być w programie. Zaledwie po kilku początkowych taktach Bruce krzyknął „Stockholm!!!!” w reakcji stadion chórem odśpiewał całą pierwszą zwrotkę. Niesamowite wrażenie.
Bruce Springsteen & The E Street Band, Sztokholm 18.07.2024
Po gestykulacji sprzed utworu można było się domyśleć, że pojawił się on w wyniku spontanicznej zmiany planów. Jak się potem okazało, w setliście początkowo nie było nie tylko „Hungry Heart” ale i „No Surrender”. Takie nagłe zmiany scenariusza pod koncertów The E Street Band, były czymś, czego zawsze chciałem doświadczyć. Tych niezapomnianych fragmentów miało być jednak mnóstwo. Następny pojawił się już przy „Waitin’ On a Sunny Day” podczas którego Springsteen miał problemy z wstrzeleniem się w rytm akordów. Choć Steve Van Zandt starał na bieżąco naprowadzać Bruce’a na właściwe nuty, to jednak finalnie skończyło się tym, że Boss rzucił do mikrofonu „Och fuck it” oddając gitarę Kevinowi – swojemu technicznemu – i skupiając się wyłącznie na wokalu. Bez wątpienia jeden z najbardziej uroczych momentów koncertowych jakie widziałem.
Wesoły klimat „Waitin’…” bardzo szybko uległ zmianie za sprawą następującego po nim mrocznego, złowieszczego i na swój sposób apokaliptycznego „Atlantic City”. Bardzo surowe i oszczędne w wersji studyjnej, na koncercie nabiera zupełnie innego wymiaru. Gdy ze spowitej mrokiem sceny dobiegły rytmiczne uderzenia perkusji, pojedynczy akord gitary oraz słowa:
„Well they blew up the chicken man in Philly last night
now they blew up his house too”
trudno było nie mieć ciarek na skórze. W mrocznych klimatach pozostało również kolejne „Youngstown”. Choć utwór opowiada o przemyśle produkcji stali i ciężkiej doli jej pracowników, dla mnie ma jednocześnie jeden z najznakomitszych klimatów rodem z Dzikiego Zachodu, jaki kiedykolwiek słyszałem. O ile dwie wspomniane piosenki nie zawsze pojawiają się na koncertach, tak następujące po nich „Long Walk Home” było już prawdziwym rarytasem. Kompozycja, poza trasą promującą album „Magic”, pojawiał się jedynie na pojedynczych koncertach. Po poprzedzających wykonanie utworu słowach Springsteena - „This is a preyer for my country” można wywnioskować, że obecność utworu spowodowana była obecną sytuacją polityczną w Stanach Zjednoczonych. Bez wątpienia był to kolejny bardzo znaczący fragment wieczoru.
Po „E Street Shuffle” oraz coverowego „Nightshift” było wiadomo, że zostało miejsca na dwa utwory zanim zacznie się stała część setlisty. I tu nastąpiły kolejne niespodzianki. Najpierw zabrzmiało uwielbiane przez fanów, a jednocześnie dość rzadko grane - niezwykle emocjonalne i sentymentalne „Racing In the Streets”. Po koncercie trafiłem na wpis jednego z fanów, który powiedział, że pomimo obecności na ponad 20 koncertach Bossa, dopiero tym razem udało mu się usłyszeć ten utwór na żywo. To uświadomiło mi jak bardzo dużo szczęścia miałem. Ono jednak się nie skończyło, bo zaraz po „Racing..” zabrzmiała kolejna piosenka, której miało nie być z racji pojawienia się na pierwszym koncercie – „The River”. O tym jak wielki ładunek emocjonalny niesie ten utwór świadczył fakt, że śpiewanie go Bruce zakończył ze łzami w oczach. Kolejny wielki moment, których już powoli trudno było zliczyć.
Bruce Springsteen & The E Street Band, Sztokholm 18.07.2024
Tym utworem koncert dotarł już do stałej, a przynajmniej tak się zapowiadało, części koncertu. Ta rozpoczęła się już klasycznie od „Last Man Standing”, poprzedzonego refleksją dotyczącą faktu, że Springsteen pozostał ostatnim żyjącym członkiem jego pierwszego rockowego zespołu – The Castiles. Nostalgicznej tematyki w tej części wieczoru nie brakowało. Następny utwór – „Backstreets” był utworem, który sprawił mi swego rodzaju niespodziankę. Jeszcze niedawno nie należał do grona moich ulubionych. Jednak, gdy ostatnio zagłębiłem się w tekst, okazał się jednym z najbardziej niezwykłych utworów Bruce’a. To niezwykle poruszająca pieśń o wchodzeniu w dorosłość, planach, marzeniach. Wciąż nie wiem czy już w całości odkryłem jego magię, ponieważ na jeden z najwspanialszych jego fragmentów:
„Trying to learn to walk like the heroes
We thought we had to be
And after all this time,
To find we're just like all the rest”
zwróciłem uwagę dopiero w samolocie do Sztokholmu. Równie poruszający był wykrzyczany przez Bruce’a wers:
„We swore, we’d live forever”
Słuchając tego utworu pomyślałem sobie jak przewrotny okazał się on również dla samego Bruce’a. Umieszczony na trzecim albumie „Born To Run”, czyli tuż przed osiągnięciem wielkiego sukcesu, mógł być wyrazem zwątpienia, że pomimo nadziei, zniknie pośród tysięcy innych artystów. Tymczasem tak jak obiecał w utworze, za sprawą swojej twórczości będzie żył wiecznie.
Po tym szczególnym momencie wieczoru pojawiło „Because the Night” oraz „She’s the One”. Nie są to szczególnie ulubione przez mnie utwory, jednak za sprawą wielkiego muzycznego kunsztu, w szczególności Nilsa Lofgrena, po raz kolejny zrobiły spore wrażenie. Po nich miało zabrzmieć bardzo lubiane prze mnie „Wrecking Ball”. Tu jednak pojawiła się kolejna niespodzianka i zarazem chyba najbardziej niezwykły moment koncertowy, jaki kiedykolwiek doświadczyłem. Bruce podszedł do mikrofonu zaczynając grać wstęp do „Wrecking Ball”, by po kilku taktach powiedzieć „ Let’s try something else”. Scenę na powrót spowił mrok, a wśród widowni zapanowało zaskoczenie. Zaskoczenie, które bardzo szybko zamieniło się w euforię, gdy po chwili zabrzmiały pierwsze dźwięki. „I’m on Fire”. O takim zwrocie akcji nie słyszałem nigdy wcześniej! Jeszcze nie opadło zdumienie, a Springsteen już wrócił do zaczętego wcześniej „Wrecking Ball”. Do końca podstawowej części wieczoru nie było już zaskoczeń, ale też chyba nikt takich by nie chciał. Jako następne zabrzmiało „The Rising”, przez samego Bruce’a wymieniane w gronie swoich ulubionych dokonań, z punktem kulminacyjnym w postaci zwrotki:
„Spirits above and behind me
Faces gone, black eyes burning bright
May their precious blood forever bind me
Lord, as I stand before your fiery light”
To bardzo szczególny utwór, którego niezwykłość, jak i całej płyty, z której pochodzi, docenić można dopiero patrząc przez pryzmat doświadczeń 11 września. Została napisana w reakcji na tamte wydarzenia i dopiero czytana w tym kontekście nabiera swojej pełnej niezwykłości. Zaraz po niej kolejny zabrzmiał wielki utwór „Badlands”, dzięki żywiołowo reagującej szwedzkiej publiczności wypadł wspaniale. I choć słyszałem go po raz trzeci, to śpiewane przez Bruce’a słowa:
„I believe in the love that you gave me
I believe in the faith that can save me
I believe in the hope and I pray
That someday it may raise me
Above these”
za każdym razem robią tak samo duże wrażenie.
Bruce Springsteen & The E Street Band, Sztokholm 18.07.2024
Na sam koniec została perła nad perłami, mój zdecydowanie ulubiony utwór Bruce’a – Thunder Road. Utwór, wraz z końcem którego, do końca dotarła podstawowa część koncertu. Choć zegarek wskazywał, że koncert trwa już mocno ponad dwie godziny, muzycy mimo 70-tki na karku, wcale nie zamierzali schodzić ze sceny. Bisy otworzyły potężne uderzenia perkusji rozpoczynające najbardziej ikoniczny utwór Springsteena czyli „Born in the U.S.A”. Choć był to mój trzeci jego koncert, to ten sztandarowy utwór usłyszałem po raz pierwszy. Co ciekawe, w Stanach jest on grany bardzo sporadycznie. I choć znalazłbym kilkadziesiąt utworów Bruce’a, z którymi jestem bardziej związany niż, to jednak usłyszenie tak ikonicznej rzeczy na żywo było sporym przeżyciem. Zaraz po nim kolejny wielki utwór Springsteena, a jednocześnie jeden z najbardziej ulubionych przeze mnie czyli „Born to Run”. Ciężko wybrać punkt kulminacyjny koncertów E Street Band, ale gdyby koniecznie trzeba było to wskazałbym na ten utwór i fragment, gdy po partii saksofonu muzyka na chwilę milknie, cały stadion podnosi do góry ręce, by po chwili zespół wrócił z pełną siłą i rozlegają się słowa:
„The highway's jammed with broken heroes
On a last chance power drive
Everybody's out on the run tonight
But there's no place left to hide”.
Na Wrigley Field „Born to Run” zrobiło na mnie największe wrażenie spośród wszystkich utworów, jakie w swoim życiu słyszałem na żywo. Teraz ponownie je podtrzymał. Jeśli ktoś miałby usłyszeć na żywo tylko jeden utwór rockowy, to moim zdaniem powinno być to właśnie „Born to Run”. Koncertowo nie można doświadczyć nic znakomitszego.
Następnie, w miejsce zagranego podczas pierwszego koncertu „Bobby Jean”, pojawiło „Glory Days”. Bardziej liczyłem na ten pierwszy utwór, jednak „Glory Days” też sprawiło olbrzymią radość i było na swój sposób bardzo symboliczne. Zaraz po nim zabrzmiało wspaniałe „Dancing in the Dark”, autobiograficzne „10th Avenue Freeze Out” oraz coverowe „Twist and Shout”. Koncert zwieńczyło klasycznie dla tej trasy, zaśpiewane jedynie w towarzystwie gitary akustycznej „I’ll See You In My Dreams”.
W tekście zagranego „Glory Days” pojawiając słowa o wspominaniu przeszłości i najlepszych chwil życia:
„And I hope when I get old
I don't sit around thinking about it,
But I probably will”
Myśląc o opisywanym koncercie, mam nadzieję, że dalsze interesowanie muzyką nie upłynie mi wyłącznie na wspominaniu tego jednego wieczoru w Sztokholmie.
Ale pewnie tak będzie…
… bo był to tak wspaniały koncert, że ciężko to wyrazić, koncert o którym się marzy całe życie.