Londyn, Emirates Stadium (2) [Relacja]

Kat.: Relacje Utw.: 07.06.2008 Krzysztof Marecki © E-mail

31 maja 2008 - kolejny magiczny wieczór na Emirates.

Poranek w Londynie był jak przystało na angielską pogodę pochmurny. Wstałem i zanim dotarłem na śniadanie zrobiłem szybką rundkę po okolicznych stoiskach z prasa by znaleźć coś na temat wczorajszego koncertu. I NIC!!!

Przychodzą refleksje, wspomnienia, oczekiwania. Wczorajszy koncert tak rozpalił moje oczekiwania, że po śniadaniu kurs pod Emirates może uda się wymienić bilet na stojący i do PITu. Niestety, bilety stojące jeszcze są, ale mojego ani nie wymienię, ani nie mogę oddać. Za to kolejka po opaski już się formuje, choć w niektórych przypadkach to uważam, że zaczęła się formować zaraz po wczorajszym (trwającym 2:48) koncercie.

Ale może uda się u „konia”. Niestety trochę chyba wczoraj „dali w palnik” bo jeszcze żadnego nie ma. Trudno, przyjadę później. Spotkanie z Elą, meldunek do Wodza i pod Tower Bridge. To, co mnie najbardziej zjeżyło to to, że okazało się, że pochodzę z dzikiego kraju. Wstyd o tym mówić, ale jedyny ślad polski jaki do tej pory znalazłem, to była naklejka (JEDYNA!!!) na latarni obok Tower Bridge z napisem Starachowice Nasz Klub. No kurde, po prostu bydło wyrwało się z chlewa i wszędzie brudzi. Ale nic to, po zwiedzaniu (dość szybkim, bo kolejka) powrót pod Emirates, może koniki wstali. Ale gdzie tam. Nikogo nie ma. Kolejka po opaski jeszcze otwarta. Trudno, przyjadę później. Ela pokazała mi Hard Rock Café London. Robi wrażenie. Zwłaszcza obecność tan naszego Idola.

Oczywiście musiałem spróbować chociaż zdobyć koszulkę Oddziału Ochrony Ambasady – czyli Marines. Niestety, jak powiedzał mi „Bobby” (policjant brytyjski) Tu jest Londyn i nie dostanę ich koszulki (pomimo, że zbieram i mam ich ponad 60). Nie to nie. I tak będą mi zazdrościć, bo ja wieczorem będę się świetnie bawił.

Obiad, szybka przebierka, i znowu pod stadion. Tym razem nawet nie próbowałem zamienić biletu, tylko poszedłem do bramki (sprawdzonym sposobem wniosłem aparat) i na swoje miejsce. I tym razem dopiero się zdziwiłem. Miałem miejsce po tej samej stronie co wczoraj, tylko „troszkę” wyżej, tak mniej więcej na wysokości 4 – 5 piętra. A za oparcie służy mi jedynie oparcie krzesełka niższego rzędu (sięga mi poniżej kolan). Więc jakbym poleciał to prosto na pysk, gdyż nie było się na czym oprzeć. Tym razem mam mały problem z wysłaniem MMS-ów i połączeniami telefonicznymi. Ale na szczęście SMS-y dochodzą normalnie. To dobrze, będzie kontakt z Markosem. Choć Anusia ma do mnie żal, że z Markosem mam częstszy kontakt niż rodziną.

Jeśli chodzi o koncert, to jak zwykle (Mistrz każe na siebie czekać) rozpoczął się z opóźnieniem. Ale za to jak...

Pierwsze takty i no nie... The Ties That Bind. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że se ze mnie zrobili zbytki. Wysłałem do Wojtka SMS poprawkowy „to pomyłka, grają Out In the Street”. Patti jak zwykle nie dotarła, za to Boss wchodził pod scenę z jakąś nastolatką za rękę. Potem zaskakujące utwory No Surender i Darkness.

Szok. Jak to? Nie będzie Radio Nowhere? Co to jest, Reunion Tour czy Magic Tour? Ja już nie kumam. Dopiero czwarty utwór pochodził z Magic i to wcale nie było Radio, tylko Gypsy Biker. Następnie zabrzmiało Radio Nowhere i zaczęło się. Boss wyszedł w PIT i zaczął zbierać kartki z requestami. Tym razem wybrał utwór " jak widniało na niemieckiej fladze "In Memory of Danny”.

W takiej sytuacji nie mogło być nic innego jak Sandy poprzedzone długą opowieścią o Dannym . Po utworze znowu pogadanka i kolejna prośba fanów spełniona. Chociaż zaczęło się perkusją Maxa z Trapped. Ale Boss w trakcie zmienił decyzję i zagrali Growin Up.
Ten koncert na pewno jest inny. Nie lepszy, ani gorszy tylko zupełnie inny.

Wczoraj Bruce w ogóle nie wspomniał o Dannym, a dzisiaj aż dwukrotnie wspominał Fantom Dana. W sklepiku są koszulki, na których są obaj - Boss i Danny (zdjęcie z lat 70.). Całkowity dochód ze sprzedaży tych koszulek jest przeznaczony na fundację Danny’ego. Minęło Growin Up, Boss zaczął przeglądać życzenia i stwierdził, że najbardziej mu się podoba ta...
 
Postawił ją przed mikrofonem i... Zaśpiewali Downbound Train. Mamy premierę na koncercie!!! Stadion chodzi. Po chwili kolejna Premiera!!! Utwór, który miał być zagrany wczoraj, ale nie został.

Boss wziął sobie krzesełko, postawił je na wybiegu do PIT i napawał się widokiem fanów. Tak, zabrzmiało I’m On Fire, czyli kolejna premiera na koncercie. Cały stadion śpiewa.

W pewnym momencie na telebimie pojawia się On. Ale widziany okiem aparatu. Gostek nagrywał Bruce’a śpiewającego I’m on Fire a kamerzysta „wjechał” mu w ekran zza pleców i puścił to na telebim. Widok zabójczy.

Po chwili cudowny wstęp Roya na fortepianie i wszyscy szalejemy przy Because the Night. Potem She’s the One, Living In the future, kolejny klasyk – Mary’s Place i Promised Land. Dla wielu Polaków Anglia to ciągle ziemia obiecana.

Nagle na telebimie ...Nie uwierzycie. Pokazali polską flagę. Kuuurczę, ale ekstra.

Znów „Koncert Życzeń” czyli Backstreets na prośbę, Rising, Last to Die, Long Walk Home i na zakończenie głównej części koncertu nieśmiertelne Badlands.

Chwila przerwy, chwila oddechu i znowu się zaczyna.

Najpierw podziękowania dla Brytyjskich fanów za długoletnie wsparcie i udział w koncertach a potem, po raz drugi w europejskiej części Tour 2008 Girls In the Summer Clothes. Po tym światła zgasły. Zrobiło się ciemno, tylko niebieski reflektor oświetlał środek sceny. Roy razem z Soozie wprowadzili cudowny nastrój wstępem do Jungleland. Moje marzenie się spełniło. Oczywiście głównym punktem utworu było solo Clarence’a i Big Man świetnie spełnił swoje zadanie. Balanga przy Born to Run, zmiana w bisach, czyli 10th Ave i bębniący początek American Land.
22:30 i koniec. Jak to? Tak szybko? Czemu? Dopiero od Wojtka dowiedziałem się, że w Londynie obowiązuje cisza nocna, by ograniczyć okolicznym mieszkańcom hałas. No trudno. Ale i tak było genialnie.

Gdy się przyjrzeć obu setlistom to można odnieść wrażenie, że to nie były dwa różne koncerty, tylko jeden koncert w dwóch częściach. I według mnie tak to właśnie należy traktować. Wczoraj bardziej energicznie, powiedziałbym nawet, że bardziej niż w Kolonii. Dzisiaj trochę spokojniej, choć również z „jajem”. Boss na obu tych koncertach pokazał, że nie jest o dwadzieścia parę lat starszy, lecz raczej młodszy. Ta energia, ten power, kontakt z fanami, Jazda po scenie na kolanach, Wieszanie się na mikrofonie. Po prostu świetna zabawa.

Naprawdę żal było opuszczać ten jakże przepiękny stadion. Chociaż z zewnątrz robił trochę przygnębiające wrażenie, gdy się zobaczyło szare nieotynkowane bloki ścian.

Rano w niedzielę, rundka po gazetkach i wreszcie się doczekałem. W dwóch gazetach dwa artykuły o Występach Bossa na Emirates. Pogoda dopiero teraz się wyklarowała i ranek jest mokry. Boss ma niezłe wejścia w Niebiesiech, skoro w Londynie przez obydwa dni Koncertowe nie spadła ani kropla deszczu. No ale skoro do Boskiej Orkiestry dołączył Danny Federici, to Wejście E Streetersi mają bezapelacyjnie.

Śniadanie, szybki powrót do pokoju, kurs na lotnisko i do domu. Z przygodami (dwugodzinne opóźnienie samolotu) dotarłem do Mojej Kochanej Rodzinki i zacząłem odliczać Godziny do mojego kolejnego spotkania z Nim i Jego muzyką. Tym razem z Wami wszystkimi w Hamburgu. Już się nie mogę doczekać, choć wiem, że na taki koncert jak na Emirates to raczej nie mogę liczyć.

 

Zobacz też:

 

Odsłony: 3550