Londyn, Emirates Stadium (1) [Relacja]

Utw.: 31.05.2008 Krzysztof Marecki © E-mail

Londyn, Emirates Stadium
30.05.2008,

Zaczęło się dzień wcześniej, od szalonego załatwiania biletów na pociąg do Poznania (wstęp do fanklubowego wyjazdu do Hamburga) i dłuuugiej podróży pospiesznym do Krakowa (bo taniej). Rano na lotnisko w Balicach i odlot do Londynu. Wbrew wcześniejszym obawom mojej żony nikt nie chciał mnie zamknąć, ani uznać za terrorystę pomimo posiadania na sobie kamizelki przeciwodłamkowej USMC z czasów wojny wietnamskiej.

Przelot do Londynu, to raptem dwie godzinki i lądowanie. Szybka odprawa na Gatwick i marsz na peron skąd odjeżdżał Gatwick Express – pociąg kursujący pomiędzy lotniskiem, a stacją metra Victoria Station, który jak polskie INTERCITY nie zatrzymywał się pomiędzy stacjami. Szybka podróż do hotelu, zameldowanie i rekonesans na Emirates Stadium.

Około godziny 14:00 pojawiłem się na Arsenal Station i marsz na stadion. Bilety można było nabyć od „konia”, a co najważniejsze również w kasie. Kupiłem najtańszy jaki był (siedzący) i szczęśliwy pomknąłem po schodach na góre i pod sam stadion. A tam szok… Kolejka do PIT jeszcze nie była zamknięta (jak się dowiedziałem następnego dnia do PIT wpuszczonych zostało 1600 osób). Kilka zdjęć, zwiad po sklepiku i koszulkach, i „w miasto”.

Koncert zaczynał się o 19:30 więc ok. 18:00 wyruszyłem na stadion. Już od wyjścia z metra dało się słyszeć znamienne „Springsteen Tickets!!” od razu sobie pomyślałem trochę złośliwie „I dobrze wam tak. A żeby zostało wam ich jak najwięcej”. Przez właśnie takich jak oni, my prawdziwi fani musimy bulić ogromne piniendze, żeby się dostać na koncert. Ale nic to, wokół mnie było całe mnóstwo osób w Boss-kich koszulkach z różnych tras. Ja pomykałem w Naszej Blood Brotherskiej koszulce.

Wchodze na stadion i co? I okazuje się, że ochroniarze nie przystosowali się do „łebskich”, desperatów z aparatami. I udało się. Wniosłem. Szukam mojego sektora I nagle szok. Siedzę w 17 rzędzie prawie przy scenie (w drugim sektorze) od strony Big Mana. Więc już spokojnie pomknąłem do sklepu, a tam jak jakiś burak ze sztolycy o mały włos nie zadeptałem jakiejś panienki. Gdy się obejrzała, żeby mnie zrugać oboje spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy się śmiać. Prawie zadeptałem Elę Giedyk. Po zwyczajowych przywitaniach i zakupach, wydębiłem od Niej telefon i dzięki temu można było szybciutko informować Markosa o postępach koncertu.

Jak się okazało mieliśmy nawet miejsca blisko, więc po pewnym czasie Ela przesiadła się koło mnie.

Ale najpierw koncert.

Godzina 19:30 czasu lokalnego. Zaczyna się koncert …

Ale czas mija, smsy Markosa mnie popędzają, a Bossa i E Streetersów na scenie brak, za to słoneczko waliło mi prosto w oczy. Aż wkrótce zeszło poniżej stadionu...

I wreszcie stało się. Godzina 19:48 po kwadransie wyczekiwania Zespół pojawia się na scenie. Pierwsze takty i co?? 10th Ave! SMS (w skróconej wersji) do Wodza i co?? I zapytanie. Czy to ten utwór? Potwierdzam naprędce, a cały stadion „chodzi”. 60.400 miejsc siedzących i nikt, ale to nikt nie siedzi.

Kończy się utwór i Boss wita Londyńczyków. Boss śmieje się z faktu, że jest pierwszym artystą występującym na odnowionym stadionie (po raz kolejny) i obiecuje przetestować wytrzymałość obiektu. Obietnicę spełnił i to w taki sposób, ze do dzisiaj nie mogę dojść do siebie.

Po Ave zabrzmiały dobrze znane takty „Radio Nowhere” i znowu serce wali. SMS do Wojtka i w międzyczasie posłałem mu również informację „Rudej jak zwykle nie ma” ale Markos wykazał się wielkim taktem i na stronie wyedytował informację w sposób bardziej polityczny. A na scenie… Bruce szalał, większość czasu na wybiegach do PITu. Bo wybiegi były trzy. Dwa na brzegach i trzeci w środku sceny.

W ten sposób mięły kolejne utwory (Ties, Promised Land), przy okazji mała kombinacja aparatu z lornetką (zdjęcie wyszło),chwila oddechu przy „Magic” i znowu... Atlantic City, później Reason to Believe. I tu troszkę zdziwienia. Wersja tak skoczna, że normalnie chce się brykać.

Przy kolejnych utworach zespół wcale nie schodził z „wysokich obrotów”. Candy`s Room, Prove it, Because the night z zabójczą solówką Nilsa (zarówno w wersji wizualnej jak i magii na gitarze), Working on a Highway, a potem zaczęło się… Boss wszedł w PIT i zaczął zbierać kartki, tektury, opakowania po „telewizorach” i inne elementy, na których widniały tytułu utworów.

Na jednej z tych kartek widniało „Cadillac Ranch”. Bruce jak na Bossa przystało spełnił tę prośbę ze wspaniałymi solówkami Soozie i Steviego, potem Livin In the Future, Marys Place, Sunny Day – klasyczny już udzial publiki w utoworze. Aparat pstryka jak szalony (bateria zaczyna mrygać, że chce jeść, a ja zgodnie z tradycją zostawiłem ładowarkę (razem z polską flagą) w domu.

Po Sunny Day, następny request – Point Blank. Ela pojawiła się obok mnie i brykamy razem. Ponieważ „PB” było marzeniem Jacka Pelca, więc zadzwoniliśmy do Niego, żeby sobie posłuchał. Potem Devil`s Arcade (17 utwór i dopiero trzeci z Magic) i znowu chłopaki dali „po garach” – Rising, Last to die Long Walk Home i Badlands ze znanym już „ooooooooooo” spiewanym przez publiczność i koniec pierwszej części.

Zespół nawet nie zszedł na przerwę tylko od razu zabłysły swiatła i zaczęły się bisy. Spokojny dźwięk harmonijki i wszystkie gęby cieszą się do księżyca. Thunder Road. Odśpiewane tradycyjnie i sekciarsko przez publiczność. Na koniec błysnęły światła i jak grom z jasnego nieba huknęły pierwsze takty Born to Run. Publika oszalała z radości. Boss wyszedł w PIT (nawet nie próbuję liczyć po raz który) i nadstawił gitarę. Od razu las rąk zaczął „grać” na strunach tego magicznego fendera .

Po BtR zagrali Glory Days, Rosie – ze specjalną dedykacją da nas wszystkich (We gonna do this for You), Dancing In the Dark, i na koniec poprzedzone genialnym intro na bębnach w wykonaniu Maxa American Land.

Nagle... O 22:35 koniec.

I pierwsze refleksje. Boss nawet słowem się nie zająknął o Dannym, Setlista bardziej mi pasowała do Reunion Tour niż do trasy promującej nową płytę (28 utworów, a tylko 5 z Magic). Koncert zagrany z takim powerem, że nawet nie wiem, czy nie bardziej niż w Kolonii. Najdłuższy jak do tej pory koncert na trasie (jak napisał jeden z fanów na BTX) – 28 utworow jak do tej pory było zarezerwowanych dla ostatniego koncertu w New York City. Po raz ostatni w środku trasy 28 utworów było zagranych w 1985 roku.

Podczas wychodzenia ze stadionu nagle usłyszeliśmy gwizdy i oklaski. Okazało się, ze z naszej strony zespół schodził „do szatni”. Powrót do hotelu wśród całej rzeszy fanów w spokoju i radości z uczestniczenia w Taaakiej imprezie i już oczekiwanie na kolejny koncert.

Plany na jutro (zamienię bilet siedzący, na bilet na płytę i wskakuję do PIT) dłuższy spacer obok Arsenal Station, żeby dotrzeć do kolejnej stacji i uniknąć tłoku w metrze. Pożegnanie z Elą wpad do hotelu i wysyłka zdjęć z aparatu do Markosa, żeby wrzucił na stronę. Podczas wysyłania już prawie zasnąłem, ale udało się zdjęcia poszły.

Jutro kolejna Magiczna noc, kolejny genialny, mam nadzieję, koncert.

 

Zobacz też:

 

Odsłony: 6550