Blood Brothers in the Stormy Night - Bruce Springsteen & TESB, Praga 2025 [AKTUALIZACJA]

Kat.: Wiadomości Utw.: 17.06.2025 Mateusz “Sardi” Kardynał E-mail
Blood Brothers in the Stormy Night - Bruce Springsteen, Praga 2025 (fot. Markos)Blood Brothers in the Stormy Night - Bruce Springsteen, Praga 2025 (fot. Markos)

383 dni oczekiwania. Jedna burzliwa noc. Latem 2025 Bruce Springsteen i The E Street Band wrócili do Europy z koncertem, który był czymś więcej niż tylko muzycznym wydarzeniem — był manifestem. Gniew, nadzieja, tęsknota i rock and roll bez ceregieli. Praska noc rozświetliła się dźwiękiem, deszczem i tysiącem gitar. A Blood Brothers byli tam licznie — stali ramię w ramię, śpiewali i przeżywali. Oto nasza relacja z Letňan.

Przez ten rok z hakiem wydarzyło się sporo, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, co miało wpływ na koncept trasy w 2025 roku. Te 16 europejskich dat zyskało przydomek „Land of Hope and Dreams”, a sam Springsteen już nie daje wzruszających przemów o przemijaniu, utracie bliskich i śmierci. Springsteen jest wściekły na sytuację w swojej ojczyźnie – kraju, o którym śpiewa od ponad 50 lat – i daje temu wyraz na tegorocznych koncertach. Uprzedzając i komentując niektórych malkontentów: Bruce od zawsze był artystą politycznym, komentującym wydarzenia na świecie, a jego sympatie są powszechnie znane. Także jeśli nie chcecie polityki na koncertach – zmieńcie ulubionego artystę.

15 czerwca 2025 roku był upalnym dniem (ponad 30 st. C.!!!), a infrastruktura Letňan i ich okolic raczej utrudniała życie zgromadzonym – to szczere pole, z dosłownie jednym drzewem w okolicy. Około 14:30, po zakończeniu soundchecku, na którym przećwiczono „Letter to You”, fragment „Land of Hope and Dreams” i „Human Touch” (ten ostatni bardzo ucieszył zgromadzonych – wszak w ciągu ostatnich 30 lat został zagrany zaledwie 31 razy), wszyscy biorący udział w roll callach zostali gęsiego wprowadzeni do PIT. Oczywiście nie obyło się bez burdelu organizacyjnego, ale żaden z kilku czeskich koncertów, w których uczestniczyłem, nie był pod tym względem dobry. Dla przeciwwagi – ogromne chapeau bas należy się służbie medycznej. Już od momentu zajęcia miejsc pod sceną aż do rozpoczęcia koncertu rozdawano wodę, co ułatwiało przetrwanie w zabójczej temperaturze. Niestety, musiało dojść też do kilku interwencji (nasz Markos, był jednym z pierwszych, jeszcze przed koncertem). Wyłożenie podłoża nagrzewającymi się blachami życia nie ułatwiało.

Po dość męczącym, czterogodzinnym oczekiwaniu, o 18:40 (5 minut przed czasem) na scenie pojawił się Roy Bittan i tuż za nim pozostali członkowie zespołu. Na końcu oczywiście wyszedł Boss i po przywitaniu się “dobry vecer Praha!”, Max zaczął wybijać rytm - który płynnie przeszedł w “Summertime Blues”. Klasyk Eddiego Cochrana nie był grany przez E Street Band od 2016 roku, także była to bardzo miła niespodzianka, wpisująca się w tradycję komentowania przez Bruce’a warunków pogodowych panujących danego dnia, mimo że niebo już zdążyło zajść chmurami, a prognozy zaczęły wskazywać na burzę. Po pierwszym numerze Bruce przywitał się z 62-ma tysiącami ludzi zgromadzonymi pod sceną, przeprosił za przełożenie koncertu i zapowiedział następny numer, którym był utwór tytułowy trasy - “Land of Hope and Dreams”. Po nim “Death to My Hometown”, którego studyjnie fanem nie jestem, ale live wypada jak należy. “Lonesome Day” było pierwszym reprezentantem mojego ukochanego “The Rising”. Numer, który w zeszłym roku był grany na niemal każdym koncercie, mnie jednak w Sztokholmie ominął, także miło było nadrobić, zwłaszcza, że to koncertowy killer. Duet “My Love Will Not Let You Down” i “No Surrender” rozwiał wszelkie wątpliwości co do formy Bruce’a i pokazał, że ten 75 latek nadal rozdaje karty i nadal pokazuje jak powinno wyglądać podręcznikowe rock and rollowe show.

No właśnie – show. Springsteen i banda nie potrzebują fajerwerków, pirotechniki, animacji ani żadnych cyrkowych urozmaiceń. Im wystarczą jedynie instrumenty i kamery z rzutem na ekran, żeby zjadać jakieś Kissy czy inne Rammsteiny na śniadanie. Czysta energia i rock and roll – bez ceregieli, bez udziwnień. Dokładnie tak, jak ta muzyka została stworzona do wykonywania.

Sprawczość Springsteena miała też niezbyt przyjemny efekt – bo z pierwszymi dźwiękami „Rainmaker” z nieba zaczął kropić deszcz. I został z nami, z przerwami, praktycznie do końca koncertu. Podobnie jak w przypadku „Death…”, ten numer studyjnie nie wywołuje u mnie emocji, wręcz uważam go za najsłabszy punkt ostatniego albumu Bossa, ale na żywo – zwłaszcza z dęciakami – sporo zyskuje. I bardzo dobrze wpisuje się w tegoroczny polityczny set.

Następnie, za sprawą „Darkness on the Edge of Town” (nieobecnego na setliście), i „The Promised Land”, przenieśliśmy się na chwilę w okolice 1978 roku – do mojego ulubionego okresu twórczości ansamblu z Jersey. Podczas tego drugiego Bruce wybrał się na pierwszą wycieczkę do fanów, zbijając piątki i rozdając harmonijki. Przy barierkach został także na „Hungry Heart”, tradycyjnie oddając pierwszą zwrotkę publice. Jeszcze na chwilę zostaliśmy przy „The River”, bo Steven wyciągnął swojego 12-strunowego akustyka – i wybrzmiał utwór tytułowy z tej płyty. Tego wieczoru zadedykowany Tedowi – wieloletniemu fanowi Bruce’a, który odszedł kilka miesięcy wcześniej. Wzruszenie udzieliło się także Bossowi, który zakończył numer przepięknym falsetem.

Po jedynym ckliwym momencie wieczoru płynnie przeszliśmy do bloku politycznego: „Youngstown”, w którym w końcu Nils Lofgren dostał swoje pięć minut; „Murder Incorporated” – odświeżone na tej trasie po ośmiu latach; oraz „Long Walk Home”, w nowej aranżacji – z większym naciskiem na chórki, kosztem zeszłorocznego „Nightshift”. To zdecydowanie najbardziej emocjonalny moment koncertu – dający przestrzeń na refleksję: gdzie jesteśmy jako społeczeństwo, jak bardzo wyniszcza nas postępująca polaryzacja i jak długa czeka nas jeszcze droga.

Już od dłuższego czasu mniej więcej w połowie koncertu zespół schodzi na moment ze sceny – a Bruce zostaje sam, z gitarą i harmonijką. W tym roku śpiewa „House of a Thousand Guitars” – nietrudno się domyślić, przez który wers. Co ciekawe, właśnie ten wers wywołał największy aplauz pod sceną – podejrzewam, że wielu fanów miało w głowie nie tylko figuranta z Białego Domu. Po kolejnej politycznej przemowie przyszedł czas na „My City of Ruins” – zdecydowanie rozbudowane w stosunku do pierwotnej wersji.
Podczas „Because the Night” chyba nikt nie stał w miejscu – hicior ukochany przez wszystkich. Potem największe zaskoczenie wieczoru: „Human Touch”, wykonane po raz 32 w ciągu ostatnich 32 lat – łatwa do zapamiętania statystyka ;)

Od „Wrecking Ball” rozpoczął się znany od lat segment koncertu – koncertowy autopilot, niedający wytchnienia. „The Rising” – budujące; „Badlands” – jak zawsze najbardziej imprezowe; a podczas „Thunder Road” Bruce odbył jeszcze jeden spacer pod barierkami. Krótki ukłon, uzupełnienie płynów – i czas na bis. Podczas bisów zapalane są wszystkie światła – choć tutaj nie zrobiło to wielkiego wrażenia, bo przez cały wieczór było raczej jasno.

Dublet Bornów (in the USA i to Run) domknął zasadniczy program koncertu – a potem jeszcze nostalgiczne „Bobby Jean” i największa impreza wieczoru na „Dancing in the Dark”. Po niej Bruce przedstawił cały skład, wykrzyczał klasyczne „YOU’VE JUST SEEN...”, po czym ostatni raz tego wieczoru zbijał piątki z fanami przy „Tenth Avenue Freeze-Out” – oczywiście ze wspomnieniem Clarence’a i Danny’ego.

Na koniec – „Twist and Shout” oraz „Chimes of Freedom” Dylana – przywołujące legendarne wykonanie z Berlina Wschodniego w 1988 roku. I koniec. Licznik zamknął się na równych dwóch godzinach i pięćdziesięciu minutach grania.

Coraz więcej jest plotek, że tegoroczna trasa to ostatnia europejska seria koncertów E Street Band. Na pewno nie wskazuje na to forma Bruce’a ani pozostałych członków starej gwardii. Głos jest słabszy, setlisty mniej spontaniczne, ale entuzjazm i radość z grania? Nie do podważenia. Oby plotki pozostały plotkami.

Na sam koniec: wielkie DZIĘKUJĘ dla cudownej ekipy Blood Brothers – Żura, z którym przeżyłem mnóstwo wspaniałych koncertowych (i nie tylko!) chwil, Markosów – Doroty, Wojtka i Maćka; warszawskich świrów Maćka i Kuby; krakowskiego wyjadacza Michała; ekipy z metra (Polacy pokazali, jak się kręci okołokoncertowy melanż!) i pozafanklubowych Pawła i Rafała; włoską i holenderską ekipę z roll calli i spod sceny; oraz wszystkich, których nie spamiętałem z imienia. Jesteście cudowni – bez Was ten wyjazd nie byłby aż tak udany.
We’ll be seeing ya!

PS. Tym razem obyło się bez „long walk home”… choć metro było całkiem zatłoczone ;)

Zobacz też: 

 

Odsłony: 735