Mediolan 2012 - 3 godziny i 40 minut emocji

Utw.: 13.06.2012 Jacek Kubiak E-mail
fot: Jacek Kubiak

Czasami Bruce Springsteen daje koncerty, o których mówi się więcej, które wywołują silniejszą reakcję publiczności i które na dłużej pozostają w pamięci, nie tylko tych, którzy w nich uczestniczyli. Tegoroczny występ w Mediolanie na pewno do takich się zalicza i to nie tylko dlatego, że należy do jednych z najdłuższych maratonów Bossa, ale także dlatego, że przez te 3 godziny i 40 minut poziom emocji sięgał zenitu, a Bruce z zespołem grał jak natchniony.

Nie da się ukryć, że dzień był pełen wrażeń i to od samego początku. O godzinie 5 rano wyruszyłem z mamą z domu z nadzieją, że na lotnisko w Pyrzowicach dotrzemy przed 10. Odcinek do Piotrkowa, pomimo, że dramatyczny z racji przebudowy minął nam o dziwo gładko a reszta drogi nie sprawiała większych problemów. Na lotnisku błyskawiczna odprawa bagażowa i już o 11 siedzieliśmy wygodnie (sic!) w fotelach Airbusa A320 należącego do linii Wizzair. O 12,55 już nie tak wygodnie zasiedliśmy w autokarze, który miał nas zawieźć na dworzec główny w Mediolanie. Po godzinie drogi i 15 minutach na nogach byliśmy w pokoju hotelowym. Szybki prysznic i już po godzinie 15 byliśmy w drodze do stacji metra, które miało nas doprowadzić do San Siro. Jako, że bilety na koncert zawierały kod kreskowy umożliwiający darmowy przejazd komunikacją w dniu imprezy, zaoszczędziliśmy kilka złotych i nerwów w kolejkach pełnych rozwrzeszczanych Włochów.

Już w metrze dało się zauważyć „kibiców” Bossa w koszulkach z najprzeróżniejszych tras koncertowych, co zdecydowanie podgrzewało atmosferę w i tak parnym i gorącym Mediolanie. Jedna przesiadka i już szliśmy promenadą wiodącą na stadion - emocje rosły... Zbliżała się 16, kiedy siedzieliśmy pod imponującym obiektem nazwanym imieniem dwukrotnego mistrza świata - Giuseppe Meazzy i popijaliśmy drinka własnej roboty, obserwując rozbieganych fanów i dżentelmenów próbujących sprzedać bilety za 1000 dolarów i fanów Marka Knopflera.

Spokojnym krokiem, po godzinie 17, udaliśmy się do bramek pod wielkim banerem „PRATO” i chwilę później staliśmy na płycie legendarnego San Siro. Wrażenie niesamowite. Udało nam się usadowić niedaleko PIT-u, naprzeciwko lewego telebimu. PIT pełny, płyta do połowy, atmosfera typowo piknikowa, trybuny puste. Gdzieś wysoko na trzecim piętrze widać requesty New York City Serenade i Fire. I tak do 19, bo właśnie o tej godzinie zaczęło robić się głośno i tłoczno.

Koncert miał rozpocząć się o godzinie 20, ale wszyscy wiemy, że Bruce ma w zwyczaju spóźniać się na swoje widowisko, więc czekamy.

Przyznam, że publiczność była niesamowita - między 19,45 a 20,30 zespół był zapraszany kilkakrotnie na scenę potężną falą meksykańską przechodzącą przez wszystkie trzy piętra trybun! Cóż to był za widok!

Bruce jednak wyczekał moment i przed 20.40 zabrzmiały dźwięki pięknego motywu muzycznego autorstwa Ennio Morricone z filmu Once Upon A Time In The West. Wiwaty, krzyki, wycie - ekstaza - tak można określić to, co wtedy ogarnęło 60-tysięczny tłum fanów z całego świata, w tym z Polski.

Jeszcze Springsteen nie zdążył pojawić się na scenie a Max już wybijał rytm do We Take Care... Tłum oszalał. Pierwsze kilka utworów, to prawdziwy szał, Bruce był w topowej formie, tego nie da się opisać. To jest ten głoś i ten gość.

Wiedział, że w Mediolanie może sobie pozwolić, ale potrzebował paliwa, paliwa w postaci wyjącego i wiwatującego tłumu skandującego jego imię. Dostał je, więc i nie mógł pozostać dłużny. Podczas Jack Of All Trades można było zaobserwować morze światełek na trybunach, co z dołu robiło naprawdę duże wrażenie. Bruce przelał wiele emocji, słychać było, że miejsce nie jest mu obojętne, co zresztą podkreślił kilka razy.

Nie musiałem czekać długo, żeby usłyszeć to, na co m.in. czekałem - Candy's Room i zaraz po nim Darkness On The Edge Of Town. Te 10 minut zapamiętam na długo, to było 120% możliwości E-Streetowców i Bruce'a, dawno nie słyszałem go w tak dobrej formie wokalnej.

Czas mijał a Bruce dawał czadu, jak nigdy, San Siro wciąż czekał na perłę, z którą Springsteen miał przecież do Mediolanu przyjechać. I stało się, nagle zespół opuścił scenę a Boss usiadł za fortepianem... Wiedziałem, że to ten moment, szepnąłem a może raczej wrzasnąłem w ucho mamy, że teraz będzie coś specjalnego, coś wyjątkowego.

Bruce w odpowiedzi na dziesiątki requestów zdecydował się zagrać The Promise. Pierwsze dźwięki fortepianu wypełniły cały stadion, publiczność zamarła. Nie zapomnę tego uczucia - wzruszenie, głównie wzruszenie. Chciałem usłyszeć takiego Springsteena i w takim utworze. On to przeżywał, zagrał i zaśpiewał i poruszył cały tłum. Agresywne przejścia fortepianu pomiędzy zwrotkami wywoływały emocje, o których naprawdę ciężko pisać i sama końcówka, jakby radość, ale i wytchnienie wraz z ostatnimi dźwiękami.

Bruce zszedł przed mikrofon przy dziesiątkach tysięcy braw. Po chwili pojawił się zespół i moment później zaczęli grać nieśmiertelne The River - piękne, jak zawsze. Kolejne minuty mijały a San Siro wydawał się przeżywać swój najpiękniejszy czas w historii. Warto wspomnieć o Radio Nowhere i ostatniej minucie, w której Max po prostu eksplodował dominując na perkusji. Warto też na chwilę zatrzymać się przy We Are Alive, któremu Bruce poświęcił kilka minut, aby wreszcie zacząć - delikatnie i subtelnie, dopiero po refrenie dając szansę popisu sekcji dętej.

W końcu nadszedł moment, w którym zespól zakończył grać przewidziany set i podziękował publiczności za „doping”. O ile pamięć mnie nie myli, to była 150-160 minuta koncertu, w związku z czym nie dawałem wiele czasu na słynne encores, chociaż po cichu liczyłem na fajerwerki - w końcu to Mediolan!

Od tamtej chwili przez kolejne 70 minut Bruce Springsteen And The E-Street Band grali bez przerwy, absolutny fenomen! Czegoś takiego nie da się doświadczyć na jakimkolwiek koncercie Bruce'a, to było coś specjalnego. Utwór za utworem, Boss szalał, szalał, jak nigdy.

Podczas Dancing In The Dark, Bruce wyciągnął na scenę dziewczynę z kartką, na której było napisane „Chcę zatańczyć z Jakiem”. Moment o tyle zabawny, że to zazwyczaj to z Brucem chcą tańczyć, ale ten nie wydawał być się obrażony i zadowolił się tańcem z małą dziewczynką, podczas gdy nieco starsza dziewczyna podrygiwała w rytm saksofonu Jake'a. Po widowiskowym Tenth Avenue Freeze-Out chyba nikt nie wierzył, że spektakl może trwać dalej...

Jeszcze raz to powtórzę, Springsteen był w topowej formie, zresztą, jak i cały zespół. Glory Days i... i... i...  tak, to musiało tak się skończyć - Twist And Shout! Ponad 7 minut ekstazy rock'n'rollowej, trzeba było tam być! Bruce, jak opętany, w trakcie utworu stanął przed mikrofonem ze swoim szaleńczym wzrokiem i ze stoickim spokojem zaczął rozpinać kamizelkę... Po chwili gwałtownym ruchem rozerwał t-shirt i... Shake It Up Baby!  Niesamowita energia a przy tym wirtuozeria instrumentalna.

Koncert się skończył nieco ponad kwadrans po północy a z twarzy Bruce'a można było czytać, jak z mapy - on chciał grać dalej. 

Może setlista nie była wymarzona, ale całość mogę ocenić jedynie, jako arcydzieło i spektakl, dla którego warto było przemierzyć tyle drogi. Wiedziałem, że mogę się spodziewać wiele po Mediolanie i cieszę się, że Springsteen mnie i przy okazji mojej mamy nie zawiódł. 

Ciężko opisać koncert Bruce'a Springsteena, zwłaszcza wyjątkowy. To cała gama emocji, paleta wzruszeń, czasem nawet łez. Mnóstwo radości, tego uczucia nie da się z żadnym porównać, warto na takie czekać latami, warto jeździć za Brucem po Europie i każdemu z Was życzę takiego koncertu.

To chyba tyle, może jeszcze warto dodać, że w hotelu byliśmy o 3,30 nad ranem...

 

Odsłony: 3377