Cardiff 2008 - „Nie tak się umawialiśmy”

Utw.: 18.06.2008 Paweł Rost © E-mail

Cała przygoda zaczęła się parę miesięcy temu kiedy moja kochana żona powiadomiła mnie (z tym swoim tajemniczym uśmiechem na twarzy), że bilety na koncert Springsteena w Cardiff są w przyzwoitej cenie (55 funtów), no i że w ogóle są jeszcze, i że mój szwagier mieszka w Bristolu i…

A ja, jak to ja w swojej stetryczałej stateczności, uciąłem Jej entuzjazm oznajmiając, że „koncert jest na trzy tygodnie przed weselem i mamy w tym czasie ważniejsze wydatki, więc mimo, iż propozycja jest kusząca dajemy spokój”.

I już wtedy powinienem nabrać podejrzeń bo coś moja Kalinka szybko odpuściła temat (co zazwyczaj jej się nie zdarza bo kobieta ma charakterek i nie zwykła poddawać się bez walki). Niemniej jednak minęło kilka tygodni. Ja o całej sprawie zapomniałem, ale widzę, że kobita jakaś nieswoja, że coś ją roznosi – wiecie, to tak jak dziecku powierzy się jakąś wielka tajemnice i powie się, że absolutnie nie może nikomu zdradzić. Nic nie mówi ale wiadomo, że coś jest na rzeczy. Tak więc widzę ze coś wisi w powietrzu. No i nie wytrzymała! Swój prezent urodzinowy (a trzeba Wam wiedzieć, że jako przyzwoity Rak urodziny obchodzę 27 czerwca) dostałem gdzieś tak w lutym chyba.

Generalnie morda mi się uśmiechnęła ale jako że „nie tak się umawialiśmy” jak zwykle zachowałem się nie do końca stosownie. Czyli zamiast pęknąć z radości jak balon z helem zacząłem się mętnie tłumaczyć, że się cieszę ale ten ślub, i że tyle pieniędzy a do tego środek sezonu w pracy… Jednym słowem należał mi się solidny kop w dupę.

Mijały miesiące, a cała sprawa wracała tylko wtedy, kiedy patrzyłem na kalendarz w firmie, gdzie wypisałem czerwonymi literami BRISTOL między 12 a 17 czerwca, żeby nikt w firmie nie miał wątpliwości, że nie ma mnie, choćby nie wiem co.

No i w końcu jestem w Bristolu, siedzimy ze szwagrem w przerwie meczu Polska- Austria (bez komentarzy) pijemy Guinnessa i planujemy chytry plan na sobotę. A plan był prosty – wstajemy w sobotę wcześnie rano jedziemy do Cardiff tak, żeby być pod stadionem najpóźniej o 9 rano, a potem niech się dzieje wola nieba. Jak postanowiliśmy tak się stało. Pod stadionem byliśmy o 9.30 i ledwie podeszliśmy do pierwszej osoby (stała a raczej koczowała tam grupa ok. 100 osób – był nawet jeden namiocik), a ta bez słowa pokazuje nam faceta w zielonej koszulce. Podchodzimy a on z wiele mówiącym amerykańskim akcentem oznajmia że mamy numer 222 i 223 i daje nam czerwony flamaster, a potem zapisuje nasze imiona w zeszycie. No i siedzimy pod bramą. Z chwili na chwile ludzi coraz więcej, ok. 11.00 było nas już spokojnie z 400 osób. Ale co to za ludzie!!! Żadnych młodzików – głównie rówieśnicy Bruce'a a nawet sporo od niego starsi. W Polsce takie osoby w ogóle nie chodzą na koncerty, a co dopiero wystają od 9 rano, wysiadują pod bramą na betonie żeby mieć dobre miejsca.

My z Bartkiem mieliśmy świeżo w pamięci walkę o PIT na Metallice w Chorzowie gdzie liczyła się siła mięśni, a tu szok. Ludzi siedzą i piknikują. Pija wino, robią sobie drinki i częstują się nawzajem. Przy tej grupie dwie toalety i stoisko z jedzeniem - normalnie pełna kultura. Co jakiś czas przychodzi ochrona i rozmawia z facetem, który dał nam numerki. W pewnym momencie, kiedy zrobił się już spory tłok pada decyzja żeby trochę uporządkować te kolejkę wiec ochroniarz podaje facetowi od numerków megafon. Ten prosi wszystkich żeby wstali i odsunęli się od bramy a on będzie wywoływał wszystkich po numerkach, tak żeby było uczciwie i ci co przyszli wcześniej mieli swoje zasłużone miejsca. I tu mnie po prostu powaliło bo wszyscy grzecznie wstali odsunęli się i spokojnie czekali, aż zostanie wywołany ich numer. Następnie podchodzą i zajmują miejsce przy jednej z 8 bramek. Nikt się nie buntuje, nikt się nie przepycha, ludzie są dla siebie mili przedstawiają się sobie w kolejce i umawiają się kto kiedy pójdzie sobie do miasta i kto będzie trzymał mu miejsce. I po chwili znowu sielanka. Wino, hamburgery i piknikowa atmosfera.

W tym czasie zrobiła się spora kolejka tych co przyszli później i nie mieli numerków. Tych organizuje już ochrona bo gość, który wcześniej się tym zajmował musi teraz pójść przestawić auto bo kończy mu się opłata parkingowa. To wszystko działo się ok. godz. 11.00. Przed 13.00 przyszła ochrona i rozdała nam opaski (wtedy na placu zebrał się tłum w liczbie ok. 800 osób). Po tym jak ludzie dostali opaski i mieli już pewność, że będą w PIT, większość się rozeszła.

My też tak chcieliśmy zrobić ale po rozmowie z naszymi sąsiadami z kolejki dowiedzieliśmy się, że teraz kolejka nadal obowiązuje i jeśli sobie pojedziemy to ok. ale jak wrócimy to już będziemy musieli stanąć na końcu bo będzie trzeba uszanować tych co stali tu przez cały dzień. Oczywiście jak chcieliśmy wyskoczyć na piwo na godzinę to nie było żadnego problemu jak wróciliśmy to pokazaliśmy się tylko, że jesteśmy i poszliśmy się wylegiwać w słońcu przy bramie. Tak upłyną nam cały dzień.

Ok. godz. 17.00 pojawiła się ochrona co było znakiem że trzeba wstać posprzątać po sobie śmieci (szok!!!). O 17.30 otworzyli bramy i tu kultura się skończyła: każdy grzał ile sił w nogach, żeby być pierwszym przy scenie. Jak zwykle w takich sytuacjach nie pamiętam jak wszedłem na stadion, jaką drogą biegłem ale nagle znalazłem się w najbardziej wymarzonym miejscu pod scena przy złączeniu podestu wychodzącego w publiczność ze sceną. Sekundę po mnie zjawił się tam Bartek i w tym momencie zrozumiałem, że stare powiedzenie „nie takie rzeczy my ze szwagrem robili” nabiera dla zupełnie innego wymiaru :).

Obok nas byli bardzo sympatyczni Hiszpanie i ten Amerykanin, który rozdawał nam numerki. Jak już każdy zajął swoje miejsce to znowu wróciły dobre maniery. Do tego stopnia, że kiedy ktoś spod samej sceny wyszedł po picie, to bez problemu ludzie wpuścili go na jego stare miejsce.

Oszalały ze szczęścia ok. godziny 17.40 stwierdziłem, że zostało jeszcze 2 godziny do rozpoczęcia koncertu, a znając Bruce'a, to nawet trzy – jak się okazało wiele się nie pomyliłem. Na ale to już był czas żeby się rozejrzeć. Na podeście były przypięte kartki z tekstami piosenek do "Girls In Their Summer…", "Mary's Place", i "Living In the Future". Byłem pewien, że te utwory będą grane. Potem techniczni dokleili jeszcze "I'm on Fire" i "Working on the Highway" – gębę miałem uśmiechniętą od ucha do ucha patrząc na te tytuły. Jak się potem okazało Bruce jest jednak nieprzewidywalny, bo nie wszystkie z tych utworów znalazły się w setliście.

Czas się dłużył niemiłosiernie, a mnie nogi zaczynały już boleć jak nie wiem co, no ale w końcu pojawił się Kevin - zaraz pomyślałem sobie o Pielgrzymie :) i zrobiło się trochę ruchu. Techniczni przylepiali kolejne kartki, tym razem na głównej scenie. Potem przywitani gromkimi oklaskami pojawili się oświetleniowcy, którzy przy ogromnym aplauzie fanów wdrapali się na rampę. Jeszcze 30 min i...

Zaczęło się.

I to jak! Nie spodziewałam się, że tak może się zacząć. Jak puszczałem ten kawałek u Mariusza w Trójce tłumacząc, że na własnej skórze doświadczyłem jak z małych rzeczy może powstać coś wielkiego nie przypuszczałem nawet, że cała sprawa wróci do mnie takim echem. Bruce przechadzał się po scenie tymi swoimi siedmiomilowymi krokami uśmiechnięty od uch do ucha, opalony i pachnący (niestety nie jestem w stanie stwierdzić jakie to były perfumy – nie znam się na tym). Potem była 10 Aleja, a potem Radio… a ja odpływałem w ekstazie. Kiedy zszedł do nas na podest to krople jego potu leciał nam na twarze kiedy machał rękoma (pisze o tym, żeby podkreślić jak blisko byliśmy - proszę nie odbierać tego jako sekciarskiego zachwytu nad kropelkami świętego potu).

Nie jestem w stanie powtórzyć po kolei następujących po sobie utworów – od tego są statystyki pamiętam jak razem z Hiszpanami darliśmy się do "Atlantic City" jak skakaliśmy przy "Because the Night", jak solówka Niasa w tym utworze sprawiła, że przestaliśmy skakać i stanieliśmy jak wmurowani bo to było niewiarygodne. A potem jeszcze "Darlington Country" kiedy Boss usiadł sobie na podeści przy nas i oparł się plecami na wyciągniętych rękach fanów i tak śpiewał całą zwrotkę co chwila wyciągając mikrofon do tyłu, żeby ludzie mogli się do niego powydzierać. Pamiętam w jakim byłem transie kiedy tuż przed nami na podeście wyśpiewał całe "Working on the Highway" poprzedzając ten kawałek prysznicem z własnych ust (normalnie nas opluł :) ). Było jeszcze "The River" i "Badlands" odśpiewane chóralnie. Ale dla mnie czas nagle się zatrzymał kiedy Bruce odwrócił karton, na którym było napisane jedno słowo JUNGLELAND.

Pierwsze dźwięki mnie wmurowały zamknąłem oczy i poczułem się jak kiedyś, dawno temu kiedy leżałem na łóżku w swoim pokoju na poddaszu w Puszczykowie. Było duszne lato, a ja słuchałem płyty Born To Run i marzyłem żeby kiedyś usłyszeć na żywo Jungleland. Wtedy miałem może 17 lat i to wydawało się całkowicie nierealne. Ale kto powiedział, że marzenia nie mogą się spełniać...

Dla mnie ten koncert skończył się w zasadzie z ostatnimi dźwiękami mojego ukochanego utworu z młodzieńczych lat. Szalałem razem z Bartkiem i Hiszpanami przy Rosalicie i przy |American Land", ale już wszystko przestało być ważne. Bartek walczył jeszcze o pałeczki, które rzucił w naszym kierunku Max, ale przegrał tę walkę z Hiszpanami. Oni za to (jakby w przeprosiny) dali nam zrobić zdjęcie setlisty, którą dostali od operatorki kamery Bruce'a (wydawało się, że doskonale się znają).

Kilkanaście minut później byliśmy w samochodzie, w drodze do domu. Potem była jeszcze whisky z lodem i gorące wspominki ze szwagrem do 4 rano. Takie dni jak ten będzie się pamiętać długo. Może na zawsze.

A wszystko to dzięki Kalinie!!! Czyż można sobie wymarzyć większe szczęście. Dziękuję żono !!!!

Odsłony: 3149